Zycie Kolorado
Blog 6_24.jpg

Na skróty

Latająca Basia | MAŁGORZATA CUP

Pasja, to coś, czego w życiu trzeba, jak w kuchni soli. Wiem, sól to „biała śmierć”, ale i tak trzeba jej, by wydobyć czy podkreslić smak potraw. Niektórzy twierdzą, że z powodzeniem zastąpić ją można ziołami, jednak ja – zdeklarowana wielbicielka soli – nie chcę korzystać z substytutów (przynajmniej dopóki nie muszę). To samo z pasją. Jeśli można ją realizować, człowiek ma więcej satysfakcji i czuje się bardziej spełniony. I wtedy nawet najdziwniejsze opowieści brzmią, jak niesamowite historie!

O mojej lotniczej pasji (czy może raczej pasyjce – w świetle poniższego) już kiedyś pisałam – jest coś niezwykłego w tym, że człowiek może się unieść w powietrze. Jeśli na dodatek może to zrobić samodzielnie, czyli samemu być pilotem, to wrażenia są absolutnie niepowtarzalne. Ja miałam w dłoni stery małego samolotu Eclipse tylko przez kilkanaście minut, ale zapamiętałam to niezwykłe poczucie wolności pewnie na zawsze. Bohaterka niniejszego tekstu, zapewne części z Czytelników „Życia Kolorado” znana, pasję lotniczą pogłębiała od dziecka i z niej uczyniła nie tylko radość istnienia, ale również służbę – dla czegoś większego, dla Ojczyzny. Mowa o Stefanii Wojtulanis-Karpińskiej pseudonim Barbara.

Przyjechałam do Kalifornii 4 lata po śmierci pani Stefanii i znam ją wyłącznie z opowieści, zdjęć i pamiątek, jakie po sobie pozostawiła, a które trafiły dzięki staraniom pana Andrzeja Dąbrowy, kolejnego niezwykłego członka społeczności polonijnej w Los Angeles, do Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Pamiętam, jak pan Andrzej przywiózł do Konsulatu wielkie pudła z materiałami, które należały do pani Wojtulanis-Karpińskiej – mieliśmy je wspólnie posegregować, zrobić listę i wysłać do Krakowa. Zajęło to kilka dni, a ja patrzyłam na te wspomnienia i myślałam, że mam wiele szczęścia, mogąc – nawet po śmierci – spotkać tak niebywałą postać, jak pani Stefania. Fascynująca kobieta! Jak sama pisała w listach „lotnictwo opanowało mnie do tego stopnia, że poza studiami na Politechnice Warszawskiej, jemu tylko się poświęciłam”.

W tym kontekście całkiem zrozumiałe jest, że wiele osób do końca dni pani Wojtulanis zwracało się do niej per „Basiu” – pseudonim ten zdobyła sobie ze względu na podobieństwo do jednej z głównych, wielce żywiołowych bohaterek sienkiewiczowskiej epopei „Ogniem i mieczem”.

sbwk3.jpg

Stefania Wojtulanis gotowa do kolejnego transportu w Wielkiej Brytanii

Foto: Wikiepdia

Rodzina Wojtulanisów przyjechała do Warszawy z Wileńszczyzny. Stefania przyszła na świat 22 listopada 1912 r., wraz z dwójką rodzeństwa wychowywała się w centrum stolicy. Mokotowskie lotnisko, którego dzisiejsze tereny to olbrzymi park Pole Mokotowskie, powstało w 1910 r. i było pierwszym lotniskiem w Warszawie. Regularnie odbywały się z niego loty rejsowe do Bukaresztu, Bejrutu, Aten i Helsinek. Książę Stanisław Lubomirski założył na nim Warszawskie Towarzystwo Lotnicze Awiata. Na tymże lotnisku odbywały się krajowe i międzynarodowe zawody samolotowe i balonowe, w tym XXII Zawody o Puchar Gordona Bennetta w 1934 r., urządzano na nim parady wojskowe i lotnicze. Po odzyskaniu niepodległości wokół lotniska zaczął rozwijać się przemysł lotniczy, instytuty badawcze oraz lotnictwo wojskowe. W planach było już przeniesienie go w trzy inne lokalizacje – na Bielany miała przenieść się sekcja sportowa, Gocław miał być siedzibą lotniska cywilnego, a Okęcie wojskowego. Jak w wielu innych przypadkach wojna je pokrzyżowała, jednak do czasu jej wybuchu pani Stefania zdąrzyła połknąć lotniczego bakcyla. Mając lotnisko na codzień niemal pod nosem, mogła z powodzeniem obserwować, a następnie brać udział w jego życiu.

Jako panna z dobrego domu, Stefania uczęszczała do słynnej na całą Warszawę szkoły sióstr Poseltównych. Wypadało dziewczynkę posyłać na nauki tam, gdzie mogła szlifować kobiece umiejętności, nienaganne maniery, szydełkowanie, haft czy grę na fortepianie. Szczęśliwie również edukacja w tak przyziemnych dziedzinach, jak matematyka, język polski, geografia, historia czy języki obce stała na bardzo wysokim poziomie, zatem Stefania zdobywała solidną wiedzę. A że lotnisko mokotowskie widać było nawet z okien szkoły, to latanie nie dawało jej spokoju. Wolne chwile spędzała tamże, ciągnęło ją do samolotów, balonów, spadochroniarstwa. W wywiadzie z 1987 r. dla tygodnika „Za i przeciw” wspomniała: „Zawsze lubiłam robić coś, czego inni by nie robili.” Matka jej uważała, że to nie wypada, by dziewczynka latała samolotami, ojciec zgadzał się na jej „fanaberie”, uważając chyba, że może kiedyś jej przejdzie. Nie przeszło. Działała w organizacji Przysposobienie Obronne Kobiet i Kole Młodzieży Aeroklubu Warszawskiego. Od 1936 r. studiowała na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej – głównie dlatego, że chciała w przyszłości zostać konstruktorem maszyn lotniczych, a poznanie budowy samolotów pozwalało jej być lepszą pilotką. W 1935 r. rozpoczęła szkolenie szybowcowe, przeszła z powodzeniem kurs pilotażu, potem zafascynowało ją spadochroniarstwo, więc postarała się o licencję instruktora także w tej dziedzinie. W 1936 r. była drugim pilotem balonu Syrena podczas Krajowych Zawodów Balonowych w Toruniu (i zdobyła dziewiątą lokatę). Jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce uzyskałą licencję pilota balonowego i szybowcowego. W 1937 r. uczestniczyła w zawodach o Puchar Skrzydlatej Polski. We Lwowie wzięła udział w grupowym skoku spadochronowym. W 1938 r. była nawigatorem w zawodach lotniczych, potem również startowała wraz z inną pilotką balonową w Zawodach Balonowych, gdzie zajęła czwarte miejsce. W maju 1939 r. swoje umiejętności baloniarskie ponownie pokazała podczas zawodów w Mościcach. Miesiąc później ukończyła kurs akrobacji na polskich samolotach szkoleniowo-akrobacyjnych RWD-10 i RWD-17. W lipcu odbywał się X Zlot do Morza, a jego uczestnicy mogli podziwiać odwagę i zdolności akrobacyjne pani Stefanii.

Pani Wojtulanis przed wojną spędziła w powietrzu blisko 200 godzin. Latała balonami, samolotami szkolno-akrobacyjnymi, szybo-wcami i motoszybowcami, skakała ze spadochronem. Gdyby miała taką szansę, zapewne dziś latałaby najnowszymi modelami samolotów pasażerskich. Byle tylko być ponad chmurami...

W pierwszych dniach wojny pani Stefania została zmobilizowana i została pilotem łącznikowym przy kadrze sztabowej. Latała dobrze sobie znanymi samolotami RWD. W pierwszą niedzielę września 1939 r. otrzymała rozkaz dostarczenia tajnego dokumentu do Dęblina. Miała odbyć samotny lot na lotnisko i do miasta, które bardzo dobrze znała. Kiedy znalazła się nad miejscem, gdzie powinnien znajdować się pas startowy, nie rozpoznała niczego. Przez chwilę ogarnęła ją panika, że może zabłądziła! Okazało się jednak, że wszystko wokół zostało zbombardowane przez Niemców kilka dni wcześniej. Z hangarów i oficerskiego kasyna pozostały zgliszcza, z torów kolejowych, którymi transportowano na lotnisko benzynę – tylko powykręcane na wszystkie strony szyny. Udało się jej wylądować i niebawem dostrzegła majora, który stacjonował na lotnisku wraz z garstką innych ocalałych oficerów. Był dowódcą pozostałości po lotnisku i oddziału. Wręczyła mu rozkaz, a pan major szybko napisał coś na kopercie i poprosił, by przekazała ją dowódcy, kiedy powróci do Warszawy. Podczas lotu do stolicy dotarło do pani Stefanii, że wojna jest realna, dzieje się tu i teraz.

W biurze dowódcy opowiedziała o tym, co zobaczyła w Dęblinie i przekazała informację majora. Poczucie klęski było miażdżące.

Niebawem nadszedł drugi cios – od wschodu. Kiedy Polskę zaatakowali Sowieci, Stefania wraz z innymi pilotami otrzymała rozkaz ewakuowania się do Zaleszczyk, a następnie do Rumunii. Wtedy właśnie ostatni raz widziała rodzinny dom przy ulicy Chałubińskiego, matkę i siostrę, która zginęła w Powstaniu Warszawskim. W Bukareszcie zatrudniono ją w polskiej ambasadzie i przydzielono zadanie wyszukiwania polskich pilotów w obozach internowania. Miała im wręczać fałszywe paszporty (w większości przypadków oficerowie w paszportach figurowali jako studenci lub księża) i rozkazy ewakuacji, by mogli uciec do Francji i dalej do Wielkiej Brytanii. Całą operacją dowodził generał Zając, który we własnym mieszkaniu, podobno korzystając wyłącznie ze stołu jadalnego, blatu fortepianu i małżeńskiego łoża, które służyły jako meble biurowe, prowadził rejestr wszystkich lotników, przygotowywał rozkazy i rozdzielał fundusze na podróż dla wszystkich ewakuowanych. Dostarczaniem dokumentów i pieniędzy (w tym tych, które miały służyć jako łapówki dla urzędników, strażników, policji czy żołnierzy rumuńskich) zajmowała się między innymi pani Wojtulanis. Obok niej pracowały Anna Leska i Zofia Turowicz.

Wkrótce i pani Stefania sama musiała udać się do Francji, kiedy rumuńskie władze uznały, że nie mogą dłużej tolerować jej działalności. Uczciwie trzeba przyznać, że zajęło to trochę czasu. Zarówno angielskie, jak i francuskie misje dyplomatyczne czyniły wiele nacisków na rząd Rumunii, by obozy internowania traktowały z przymrużeniem oka. Rumunia, jako państwo neutralne, musiała jednak zbalansować wpływy panoszących się Niemców, którzy regularnie składali zażalenia na łamanie przez ten kraj zasad neutralności. Największy problem stanowili tajni agenci Rzeszy, którzy z zapamiętaniem tropili wszelkie przejawy niesubordynacji. Szczęśliwie nawet oni nie zapobiegli przerzutowi tysięcy polskich oficerów do Francji.

We wspomnianym wcześniej wywiadzie pani Wojtulanis opowiadała historię swojej ucieczki, kiedy jadąc z Bukaresztu do Paryża wysiadła na stacji kolejowej w Mediolanie, by szybko nadać przesyłkę do Warszawy. Otrzymane w ambasadzie pudełko czekoladek „doposażyła” w kilka banknotów i list z informacjami o sobie, ładnie zapakowała i wysłała. Wiele miesięcy później dowiedziała się, że pudełko do Warszawy dotarło. Brakowało kilku czekoladek, ale list i pieniądze były nienaruszone.

Dotarła do Paryża i tam dowiedziała się o awansie przyznanym jej przez generała Sikorskiego – została podporucznikiem czasu wojny, a wraz z nią trzy jeszcze polskie pilotki – Anna Leska, Wanda Modlibowska i Zofia Szczecińska.

Po upadku Francji Stefania Wojtulanis ewakuowana została do Wielkiej Brytanii, podobnie jak wielu innych pilotów. Jeszcze przed wrześniem 1939 r. attache wojskowy Ambasady Króletswa Anglii w Warszawie zadepeszował do swego ministerstwa spraw zagranicznych, wydając wspaniałą opinię polskim lotnikom i chyląc czoła przed ich wyśmienitym wyszkoleniem. W odpowiedzi poproszono go o wytypowanie spośród lotników grupy obserwatorów, która mogłaby wesprzeć angielskie lotnictwo w przyszłości. Kiedy zaczęła się wojna, Anglicy zgodzili się na ewakuowanie do Wielkiej Brytanii 90 tysięcy polskich żołnierzy, w tym w pierwszej kolejności pilotów.

W lecie 1940 r. w Londynie panią Wojtulanis wcielono do ATA (Air Transport Auxiliary), czyli służby pomocniczej lotnictwa, gdzie stała się pierwszą cudzoziemką służącą w barwach tej organizacji. Wraz z nią służbę odbywały Anna Leska oraz młodsza córka Marszałka Piłsudskiego, Jadwiga Piłsudska (w sumie w ATA służyły 183 kobiety, głównie Angielki, Amerykanki, Kanadyjki, Nowozelandki, ale także Holenderki i kilka pilotek z Afryki Południowej). Pani Stefania przeszła serię dodatkowych szkoleń i następnie zajmowała się transportem różnego rodzaju samolotów (w sumie 39 typów maszyn, głównie myśliwce i bombowce) z lotnisk przyfabrycznych czy warsztatów naprawczych do baz wojskowych lub wprost do dywizjonów. Najbardziej lubiła latać spitfire’ami, ale latała na wszystkim, co było w stanie wznieść się w powietrze (a czasami także tym, co nie miało prawa w ogóle latać), bardzo często bez przyrządów, co w angielskim klimacie pełnym deszczu i mgieł nie było przyjemnym doświadczeniem, a często było też po prostu niebezpieczne.

Jedna z przygód miała miejsce, kiedy pani Wojtulanis otrzymała rozkaz transportu starego spitfire – silnik dobry, ale niektóre mechanizmy działaly tylko wtedy, kiedy chciały, na przykład jedynie okazjonalnie wysuwało się podwozie. Po kilku próbach pani Stefania stwierdziła, że jednak nie podejmie się tego zadania, ale koledzy zdołali ją namówić. Już w powietrzu i daleko od bazy zorientowała się, że z powodu pogody nie da rady dolecieć do miejsca przeznaczenia. Musiała wylądować, ale... stary spitfire zdecydował, że podwozie zostanie tam, gdzie jest, schowane. Wylądowała na brzuchu i tylko cudem nic się jej nie stało. Zdziwieni byli wszyscy, którzy przybyli jej na ratunek – obsługa karetki pogotowia, straż pożarna, inni piloci. Przy innej okazji koledzy z obsługi naziemnej dali jej do przetransportowania tzw. taksówkę powietrzną, która zbierała oficerów transportujących samoloty i wracała z nimi do bazy po zakończeniu każdej misji. Samolot wymagał naprawy, jednak panowie nie dopatrzyli się, że mechanizm sterowy ogona był na tyle uszkodzony, że samolot nie nadawał się do lotu. Po drodze sprawiał pani Wojtulanis wiele kłopotów, ale szczęśliwie doleciała na miejsce. Już na ziemi zorientowano się, że w ogóle nie powinien był lecieć! Koledzy przeprosili panią oficer i… pogratulowali szczęścia.

Przy tego typu historiach latanie na oparach paliwa to właściwie pestka i codzienność. Wśród najważniejszych wrogów pilotów w Anglii znajdowała się jednak pogoda – długotrwałe deszcze i mgły stanowiły olbrzymi problem i wyzwanie, z którym nie każdy sobie radził. Według prowadzonych podczas wojny statystyk około 23% z 1998 wypadków lotniczych w lotach ćwiczebnych w okresie wojny spowodowana była złymi warunkami atmosferycznymi. Jak mawiała instruktorka ATA Gaby Patterson „w Anglii niepogoda jest tylko przez dziewięć miesięcy, w pozostałych miesiącach warunki są niezłe...”.

W lipcu 1944 r. w uznaniu odwagi i siły charakteru Naczelny Wódz generał Sosnkowski przyznał pani Stefanii Wojtulanis prawo do noszenia odznaki pilota wojskowego. Przez okres służby w ATA wylatała ogromną liczbę godzin (i jako pierwsza Polka wylatała tysiąc godzin na samolotach bojowych), przetransportowała ponad pięćset maszyn, została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami oraz otrzymała awans na porucznika. Po wojnie została przeszkolona w ramach brytyjskiego oficerskiego kursu administracji wojskowej i pracowała na rzecz Lotniczej Pomocniczej Służby Kobiet w Wydziale Demobilizacyjnym Oddziału Personalnego Polskich Sił Powietrznych, a następnie w Polskim Lotniczym Korpusie Przysposobienia i Rozmieszczenia. W listopadzie 1947 r. sama również została zdemobilizowana.

W angielskiej wojennej rzeczywistości pani Wojtulanis często spotykała generała lotnictwa Stanisława Karpińskiego. Wspaniały i bardzo doświadczony pilot dobrze ją pamiętał, bowiem poza piękną, wysportowaną sylwetką dostrzegł kobietę niezwykłą i wielką duchem, choć posturę miała skromną, która z nim dzieliła pasję do latania, choć w czasie wojny on sam pełnił funkcję zastępcy dowódcy lotnictwa bombowego, a następnie zastępcy dowódcy polskiego lotnictwa. Pobrali się w 1946 r.

Gościnność Anglików skończyła się wraz z działaniami wojennymi i państwo Karpińscy (podobnie jak wielu rodaków) powoli czuli się w tym kraju niechcianymi gośćmi. Mimo wielu angielskich afrontów (jak choćby niezaproszenie Polaków do wzięcia udziału w paradzie zwycięstwa, która odbyła się w Londynie w lipcu 1946 r.), pani Stefania nie poddawała się złym nastrojom i wspierała Rząd na Uchodźstwie poprzez pracę na rzecz Samopomocy Lotniczej, która przekształcona została następnie w Stowarzyszenie Lotników Polskich. Przypominało ono o sowieckich zbrodniach popełnionych na Polsce, o ideach niepodległości i suwerenności, otaczało opieką rodziny polskich pilotów na obczyźnie. Również wiele lat po wojnie, w 2001 r. podczas wywiadu dla „Naszej Polski” wspominała, że niewdzięczność Anglików bardzo ją bolała, jednak nadal pamiętała także i o tym, że swoją służbą w ATA w pewnym stopniu przyczyniała się do szybszego zwycięstwa nad III Rzeszą i wyswobodzenia Polski.

stef2.jpg

Trzy polskie pilotki w Anglii - od lewej Anna Leska, Jadwiga Piłsudska i Stefania Wojtulanis

Kiedy sytuacja w Wielkiej Brytanii stała się zdecydowanie nieprzyjazna, Karpińscy po-stanowili skorzystać z zaproszenia jednej z amerykańskich pilotek, koleżanek pani Wojtulanis-Karpińskiej, która zaproponowała im przylot do Kalifornii. Był rok 1958. Osiedli w Los Angeles. Pani Stefania ponownie rzuciła się w wir pracy społecznej, charytatwynej, polonijnej. Przez szereg lat była sekretarzem organizacji Skrzydła Pacyfiku – Stowarzyszenia Lotników Polskich w Kalifornii. Działała w Kole Przyjaciół Fundacji im. Jana Pawła II i Radzie Parafialnej Kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Jasnogórskiej w Los Angeles.

Pani Stefania znalazła pracę w jednej z firm przetwórstwa naftowego, pan generał próbowała swoich sił w dziennikarstwie. Wspólnie marzyli o powrocie do kraju. Niestety z wiekiem przyszły choroby – pan Stanisław Karpiński podupadł na zdrowiu i przegrał walkę z chorobą po pięciu latach. Ostatni dowódca Polskich Sił Powietrznych zmarł w Los Angeles 30 stycznia 1982 r.

Pani Stefania zamieszkała w „Szarotce” i nadal pracowała na rzecz społeczności polonijnej, udzielając się wszędzie tam, gdzie potrzebowano jej pomocy. Była pełna werwy, zaangażowana w sprawy ważne, mimo wieku nadal wyprostowana i do końca tryskająca pozytywną energią. Prawdziwa Baśka.

W Atchison w stanie Kansas, skąd pochodziła słynna Amelia Earhart, powstał Międzynarodowy Las Przyjaźni z piękną Aleją Pamięci. Mają tu swoje płyty z nazwiskami oraz symboliczne drzewka największe sławy światowego lotnictwa – między innymi właśnie Amelia Earhart, bracia Wright czy Charles Lindbergh. Co roku w czerwcu odbywają się tu uroczystości, podczas których nad Lasem powiewają flagi państw, z których pochodzą uhonorowani piloci. Między innymi łopocze biało-czerwona flaga Polski – w dowód uznania zasług pani Stefanii Karpińskiej-Wojtulanis, jedynej Polki, która została tu w ten sposób wyróżniona.

W pięknym pożegnaniu pani Stefanii „Basi” Wojtulanis-Karpińskiej seniorzy piloci napisali o niej „Cicha bohaterka przestworzy (...) odeszła do ‘Niebiańskiej Eskadry’ 12 lutego 2005 r.”

Katarzyna Hypsher