Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem... | HANNA CZERNIK
Dwie drogi w żółtym lesie szły w dwie różne strony:
Żałując, że się nie da jechać obydwiema naraz
I być jednym podróżnym, stałem, zapatrzony
W głąb pierwszej z dróg, aż po jej zakręt oddalony,
Gdzie widok niknął w gęstych krzakach i konarach/…/
Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną,
Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem:
Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano
Dwie drogi: pojechałem tą mniej uczęszczaną -
Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.
(Robert Frost, Droga nie wybrana)
Wybory... Stajemy przed nimi nieustannie. Od najbardziej pospolitych i błahych, od których niewiele zależy, po tak ważne, że determinują nasze życie i życie innych, czasami nawet życie społeczeństw i całych narodów. Wybieramy imiona dla naszych dzieci, czułe przezwiska dla ukochanych i sukienki na przyjęcie. Potrawy w restauracji i półki do biblioteki. Miejsce na wakacje, film na dzisiejszy wieczór, kolor garnituru, ścieżkę spacerową… Tego typu wybory są najczęściej bez większego znaczenia, choć i one mogą okazać się ważniejsze, niż nam się w momencie ich podejmowania wydawało. Bo już wiele zależy od tego, kogo spotkamy na tej ścieżce, jakie książki zgromadzimy w swojej bibliotece, czym będziemy karmić nasze myśli, jacy będą nasi przyjaciele, jakiego partnera wybierzemy, aby dzielił z nami życie. Imiona nie są ważne, człowiek nam bliski, towarzysz na dobre i złe - najważniejszy. Bywają więc decyzje brzemienne w następstwa, czasem od razu zdajemy sobie z tego sprawę, nierzadko dopiero wówczas, gdy jest już za późno - nie do cofnięcia słowa i odruchy, nie doliczone gwiazdy… Rzecz w tym, że zwykle nie mamy wszystkich danych, nie znamy oczywiście przyszłości, obrotu spraw, wybieramy w niedoskonałym świecie, w kakofonii sprzecznych nieraz informacji, nasz wybór ograniczony przez możliwości dla nas akurat otwarte. Nieuchronnie popełniamy błędy, errare humanum est, ponosimy najczęściej ich konsekwencje, co więcej, bywa, że skutki naszych wyborów zaciążą nad istnieniem - lub nieistnieniem - innych:
Niewiele brakowało,
a moja matka mogłaby poślubić
pana Zbigniewa B. ze Zduńskiej Woli.
I gdyby mieli córkę
– nie ja bym nią była.
Może z lepszą pamięcią
do imion i twarzy,
i każdej usłyszanej tylko raz melodii.
Bez błędu poznającą
który ptak jest który.
Ze świetnymi stopniami z fizyki
i chemii,
i gorszymi z polskiego,
ale w skrytości pisującą wiersze
od razu dużo ciekawsze od moich…
(Nieobecność, Szymborska)
Kiedy jesteśmy bardzo młodzi kierują nami przede wszystkim emocje, doświadczeń jeszcze niewiele, serce wybiera, rozsądek nierzadko śpi. Postrzegamy świat intensywnie, w technikolorze, impuls zastępuje rozwagę, rozpacz pojawia się równie nagle jak zachwyt. A przecież już wówczas decydujemy o własnej przyszłości, nieraz znajdujemy się w miejscu, do którego już nie wstąpimy po raz drugi. Nie można wejść dwukrotnie do tej samej rzeki, bo woda w niej inna i my nie tacy sami.
Rozterki wyborów są uniwersalne, łączą nas ze wszystkimi ludźmi, którzy kiedykolwiek żyli, naprawdę czy w literaturze, którą Stendal nazwał zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu, co odbija lazur nieba, ale i błoto przydrożnej kałuży. Wypełniają ją, jak i życie samo, postaci stawiane przed koniecznością podejmowania decyzji, dokonywania wyborów, także tych najważniejszych - między dobrem a złem. Tak było z biblijną Ewą, która zerwawszy owoc z drzewa wiadomości dobrego i złego wywołała boski gniew i wygnana z Raju skazała nas wszystkich na życie w jakże niedoskonałym świecie:
Utraciłem raj
Więc po bezdrożach pójdę nie czekając cudu
Utraciłem raj
I będę walczył o każdy życia dzień.
Utraciłam raj
Na próżno czekać będę końca swoich trudów
Utraciłam raj
Nie będziesz miał nikogo oprócz mnie…
(Jacek Kaczmarski, Wygnanie z raju)
Wielu znajduje się przy podejmowaniu decyzji w obliczu sprzecznych wartości. Antygona w dramacie Sofoklesa musi wybierać między prawem moralnym a posłuszeństwem wobec władcy, między prawem ludzkim i prawem boskim. Decyduje się zgodnie z odwiecznym przykazem moralnym pogrzebać swojego poległego brata, Polinejkesa, uznanego za zdrajcę. Grecy wierzyli, że dusza nie pochowanego w ziemi zmarłego nigdy nie trafi do królestwa Hadesu. Każdy wybór Antygony musi przynieść jej klęskę - i w tym istota tragizmu. W podobnie niemożliwej sytuacji postawiony był przedtem jej ojciec, Edyp, próbujący uciec przed wyrokiem Fatum (Losu), ale ów jednak tragicznie się wypełnił, czyniąc z Edypa nieświadomego ojcobójcę i kazirodcę. Podobnie w Hamlecie Szekspira. Tytułowy bohater musi wybrać, czy pomści na zabójcy śmierć swojego ojca, czy pozwoli temu zabójcy pozostać na tronie Danii i w związku małżeńskim z Gertrudą, wdową po ojcu i matką Hamleta. Czy sam doda zbrodnię do zbrodni, czy przyzwoli triumfować złu. Mity greckie i tragedie Szekspira przedstawiają sytuacje ostateczne, w zintensyfikowanej formie, ale tragiczne wybory stają nierzadko przed człowiekiem. Żołnierz walczący za swój kraj zabija innych łamiąc jedno z podstawowych przykazań moralnych. Przywódca podejmując decyzję o wojnie czyni podobnie, choć rękami innych i na znacznie większą skalę. W autorytarnym świecie ludzie muszą niejednokrotnie wybierać między bezpieczeństwem swojej rodziny a podłym postępkiem. Tak było w Trzeciej Rzeszy i krajach przez nią podbitych, tak było w państwie sowieckim, nie inaczej jest w państwie Putina czy Xi Jinpinga. A co stanie się z Bliskim Wschodem i w jakich tragicznych sytuacjach stawiani są tam ludzie uwikłani od pokoleń w spór - jak się okazuje - nie do rozwikłania bez cierpienia, śmierci, zniszczenia? Człowiek, gdy ma wybór, wybiera zwykle dobro. Zło wybiera wtedy, gdy wydaje mu się, że nie ma wyboru. Tragedia grecka przedstawiając sytuacje ostateczne przynosiła jednak katharsis - oczyszczenie. Życie najczęściej nie oferuje nam nawet tej pociechy.
***
I tak wybory indywidualne niepostrzeżenie splatają się z tymi dotyczącymi ludzkich zbiorowości, społeczeństw, narodów. Mamy szczęście żyć w demokratycznym świecie, zagrożonym obecnie przez umacnianie się systemów autorytarnych, ale uparcie broniącym swojej istoty: wolności wyborów właśnie. Choć demokracja, jaką teraz znamy, nie ma długiej historii - obejmuje raptem ostatnie sto lat, od kiedy prawami wyborczymi w większości demokratycznego świata objęte zostały także kobiety i mniejszości etniczne - to jednak wybory w mniej szerokim sensie są tak stare, jak ludzka cywilizacja. Są starsze niż królestwa i imperia, absolutyzm i tyranie. W plemionach pierwotnych starszyzna zbierała się na narady, podejmowała decyzje, wybierała przywódcę, na ogół tymczasowo. Dopiero stopniowa długotrwała strukturalizacja doprowadziła do tworzenia się księstw i królestw i to nie od razu o silnej centralnej władzy. Oczywiście prawo głosu miała tylko uprzywilejowana grupa wojów, arystokracji, niemniej jednak idea narady, głosowania, wyborów przywódców już istniała. Nie przypadkiem do dziś w języku polskim funkcjonuje pojęcie ‘urna wyborcza’, bo rzeczywiście w dawnych czasach głosy wrzucano do naczyń, urn, które obwiązywano sznurem i pieczętowano aż do liczenia wyników - w istocie podobnie jak to się odbywa dzisiaj. (Bez sznura oczywiście! Nie możemy więc, jak Chochoł w ostatniej scenie Wesela Wyspiańskiego, zaśpiewać - ostał ci się ino sznur…). Wybierano władcę w Indiach, w epoce Wedyjskiej, już tysiąc lat przed naszą erą i później w kilku królestwach tego regionu. Choć państwa te różniły się od siebie znacznie w systemie politycznym, tego typu struktura może być luźno nazwana monarchią elekcyjną. Powtórzy się to w Europie, w Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego i przede wszystkim w Polsce ze znacznie szerszym udziałem obywateli, o czym chwilę później. Tymczasem bowiem wróćmy do czasów przed Chrystusem, do starożytnej Sparty i Aten. Pierwsze odnotowane w historii powszechne wybory kandydatów na urzędy publiczne większością głosów to czasy Eforów (nadzorców) w Sparcie, w 754 roku przed naszą erą. W Atenach takie prawa uzyskano 180 lat później. Zgodnie z konstytucją Solona wszyscy obywatele Aten zostali uprawnieni do głosowania w sprawach prawnych i politycznych oraz jako jurorzy, ale w wyborach rządu polis, państwa-miasta, mogły głosować trzy najwyższe klasy. Oczywiście tymi obywatelami byli jedynie wolni mężczyźni. Nie mieli głosu liczni niewolnicy, nie miały go kobiety. Choć tak cenione przez nas pojęcie demokracji w starożytnej Grecji ma swoje źródło, demos po grecku znaczy lud, kratos władza, to owa demokracja pozostawiała jeszcze wiele do życzenia, a samo słowo miało ściśle określony, wąski desygnat. Trzeba zaznaczyć jednak, że obywatele oprócz praw mieli do wypełnienia poważne obowiązki - w wypadku zagrożenia, wojny, wszyscy stawiać się musieli gotowi do walki. Jeśli zawiedli, skazywani byli na wygnanie, banicję. W języku greckim słowo demokracja od starożytności do dziś znaczy tyle, co republika - rzeczpospolita - i oba pojęcia pozostają ściśle ze sobą związane. To drugie pochodzi oczywiście już z łaciny, a więc z Rzymu, kulturowego spadkobiercy Grecji, który ma swoją własną historię ograniczonej demokracji. Po wypędzeniu w 509 roku przed naszą erą ostatniego króla, Tarkwiniusza Pysznego ( co za pyszny przydomek!), Rzym stał się republiką. Początkowo wybierano dwóch jednorocznych najwyższych urzędników o równej władzy, nazywanych pretorami, a później konsulami. Prawo do sprawowania konsulatu i innych urzędów przysługiwało jedynie patrycjuszom, tworzącym zamknięty stan arystokratyczny, gdyż tylko ich uważano za uprawnionych do czynności o charakterze sakralnym, szczególnie tzw. auspicjów, podtrzymujących więzi pomiędzy Rzymem a bogami. Kiedy dziś używamy frazy pod auspicjami, która znaczy tyle, co pod opieką, pod zwierznictwem, lub pod złą albo dobrą wróżbą, nie pamiętamy jak dawny i brzemienny znaczeniem ma ona rodowód. Republika Rzymska, mimo że nominalnie trwała do 27 roku przed Chrystusem, kiedy to Gajusz Oktawiusz otrzymał od senatu tytuł augusta, wywyższonego przez bogów, miała skomplikowane i burzliwe dzieje, wypełnione ekspansją, wewnętrznymi walkami między plebejuszami a patrycjatem, nadużywaniem władzy aż po faktyczną dyktaturę Juliusza Cezara, zamordowanego w czasie Id Marcowych 44 roku na stopniach senatu przez broniących idei republiki spiskowców pod wodzą byłego przyjaciela, Brutusa. E tu, Brute? I ty, Brutusie? - miały brzmieć ostatnie słowa umierającego. Cezarów zabijają zwykle przyjaciele. Bo są wrogami. - napisze dwa tysiące lat później Stanisław Jerzy Lec.
Śmierć Cezara nie uratowała republiki, przeciwnie, przyspieszyła jej agonię. Owiany legendą, także męczennika - jego imię dało początek tytułowi cesarza, władcy już nie królestwa, ale imperium.
***
W Europie średniowiecznej i renesansowej władzę, poza tzw. Świętym Cesarstwem Rzymskim, sprawowali królowie i książęta, najczęściej w trybie dziedziczenia. Kiedy kończyła się dynastia, najwyżsi dostojnicy państwowi nieraz decydowali o proponowaniu korony następnemu kandydatowi, ale taki proceder trudno nazwać wyborami - brało w nim udział tylko kilka osób o nierównym najczęściej głosie. W Polsce pierwszym wybranym na tron Iure uxoris - z prawa żony był Wielki Książe Litewski, Władysław Jagiełło. Poślubiono go w 1386 roku młodziutkiej królowej Jadwidze, córce Ludwika Węgierskiego, wnuczce Piastówny. Zapoczątkował on kolejną dynastię, Jagiellonów, która rządziła Polską i Litwą, Rzeczpospolitą Obojga Narodów, największym wówczas państwem w Europie, przez niemal dwieście lat. Po śmierci ostatniego z rodu, Zygmunta Augusta, jednakże, który nie pozostawił prawowitych dziedziców, Polska stanęła w obliczu bezkrólewia. Ewokowano wówczas wydany przez Zygmunta Starego statut zapewniający całej szlachcie prawo do wyboru króla i zwołano tzw. sejm konwokacyjny, ustalający ostateczny kształt prawny wolnej elekcji. Przybyła na nią w kwietniu 1573 roku rekordowa liczba szlachty - około 50 tysięcy osób. Było kilku kandydatów, Radziwiłłowie popierali nawet cara Rosji, Iwana Groźnego, mimo że jego skłonności sadystyczne i jego okrutna polityka ‘opriczniny’ stanowiły tajemnicę poliszynela - prawdopodobnie była to gra mająca załagodzić ciągłe spory graniczne. Ostatecznie królem Polski został Henryk Walezy, ale zabawił na tronie polskim krótko. Na wieść o śmierci swojego brata Karola IX już w maju 1574 w wieku zaledwie 23 lat, Walezjusz haniebnie, potajemnie uciekł z Krakowa do Francji, gdzie został koronowany jako Henryk III. Efemeryczne panowanie Henryka miało jednak dla Polski istotne i niekoniecznie dobre konsekwencje. Szlachta wybierając go zażądała licznych przywilejów, ogłoszonych jako artykuły henrykowskie, bardzo ograniczających władzę królewską. Na pierwszy rzut oka może to oznaczać większą demokrację, prawda? Ale rzecz nie była tak prosta. W praktyce zaczęły rządzić Polska rody magnackie, kierujące się raczej swoimi własnymi interesami niż całej Korony. Magnaci potrafili na sejmikach przekupić biedniejszą brać szlachecką i kupczenie głosami stało się powszechną praktyką. Co gorsza wolnej elekcji towarzyszyło nieszczęsne liberum veto, czyli prawo zawetowania ustaleń sejmu przez jeden tylko głos! “Nie pozwalam!’ mógł wykrzyknąć jeden tylko poseł i wszystkie postanowienia przepadały… Początkowo egzekwowano to prawo rzadko i siedemnasty wiek, mimo powstań kozackich, ‘potopu’ szwedzkiego i najazdu na Europę Turków, upłynął jeszcze we względnie praworządnym kraju, z monarchią dziedziczno-elekcyjną, gdyż na tronie zasiadali Wazowie, potomkowie Jagiellonów po kądzieli, a potem ulubieniec szlachty, bohater odsieczy wiedeńskiej, Jan III Sobieski. Osiemnaty wiek jednak przyniósł coraz większe rozprzeżenie, sejmy zrywane były niemal regularnie, a szlachta folgowała słynnej maksymie - za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa. To nie była szlachta szesnastowieczna, która wysyłała swoich synów na uniwersytety włoskie i na Uniwersytet Jagielloński. Coraz słabiej wykształcona, coraz bardziej warcholska osłabiała wewnętrznie Polskę, ułatwiając umacniającym się potęgom ościennym rozbiory naszego kraju. Nie zdołała go już ocalić utworzona pod patronatem słabego politycznie, ale światłego, mądrego ostatniego króla Rzeczypospolitej, Stanisława Augusta, Komisja Edukacji Narodowej - de facto pierwsze w Europie ministerstwo oświaty, ani 20 lat później Sejm Wielki i uchwalenie w 1791 roku progresywnej, trzeciej na świecie, zaraz po amerykańskiej i francuskiej, Konstytucji 3 Maja.
***
Słabość polskiej demokracji szlacheckiej nie tkwiła nawet w jej ograniczeniu liczebnym- szlachta stanowiła w naszym kraju 10% społeczeństwa - procent porównywalny z głosującymi w młodziutkiej demokracji amerykańskiej - gdyż majątki i tytuły dziedziczyły wszystkie dzieci, nie tak, jak na przykład w Anglii tylko najstarszy potomek rodu. Dla porównania w Rosji przedrewolucyjnej szlachta stanowiła 1,5%. Prowadziło to jednak do rozdrobnienia, zubożenia, mniejszej wagi przywiązywanej do edukacji. Kiedy w innych krajach rosło w znaczenie mieszczaństwo, ta najbardziej prężna klasa, która w wykształceniu widziała swoją szansę społecznego awansu, u nas mieszczaństwo pozbawione przywilejów rozwijało się mniej dynamicznie i niewiele miało do powiedzenia. Konstytucja 3 Maja próbowała to zmienić, wprowadzić je do sejmu, nadać większe prawa, rozwinąć i rozszerzyć programy edukacyjne dla wszystkich. Nie zdążono jednak wprowadzić jej w życie - Rosja, Prusy i Austria w zmowie tzw. trzech czarnych orłów szybko zareagowały na szansę umocnienia się Polski. Prusy poparte przez Rosję przystąpiły do drugiego, a po upadku insurekcji kościuszkowskiej, razem z Austrią do trzeciego rozbioru - i w 1795 roku nasz kraj zniknął z mapy Europy na 123 lata.
W tym czasie kształtowało się młode państwo amerykańskie, we Francji szalał terror rewolucyjny, ale równocześnie wykluwały się idee nowoczesnej demokracji. Jeszcze niepełnej - w Stanach Zjednoczonych prawo głosu mieli wówczas biali wolni mężczyźni posiadający własność. Francuzi, którzy rozszerzyli prawa wyborcze na tzw. stan trzeci, a także na protestantów i Żydów uprzednio dyskryminowanych, ścieli na gilotynie pierwszą kobietę, która ośmieliła się napisać Deklarację Praw Kobiety i Obywatelki, Olympię de Gouges.
Tak to już jest w społeczeństwach ludzkich, że nikt niczego nie otrzymuje za darmo, choć jednym jest niewątpliwie łatwiej niż innym. Walka o równouprawnienie zabrała kobietom ponad sto lat protestów, petycji, głodówek, strajków, aresztowań. W Anglii tuż przed I wojną światową nawet działań bardziej radykalnych: przykuwania się łańcuchami do ogrodzeń, przerywania wystąpień przeciwników politycznych czy podpalania skrzynek pocztowych i pustych budynków - gdy inne środki zwrócenia uwagi na niesprawiedliwość zawodziły. Niejednokrotnie lądowały w więzieniu. Jedną z bohaterek ruchu była Emily Davison, która zmarła pod kopytami konia, należącego do króla Jerzego V podczas gonitwy Derby w roku 1913. Sufrażystki (od łac. suffragium – głos wyborczy) ogłosiły strajk głodowy.
Władze zareagowały wprowadzeniem prawa, które zezwalało na czasowe zwolnienie więźnia ze względu na stan zdrowia - policja mogła jednak w każdej chwili doprowadzić go, czy raczej ją, do więzienia z powrotem. Nazywano tę praktykę prawem „kotka i myszki” (Cat and Mouse Act), a celem było przeciwdziałanie akcjom strajków głodowych, co zdobywało sufrażystkom sympatię społeczną. Mimo represji walka o prawa kobiet trwała nadal po obu stronach Atlantyku. Tuż po I wojnie światowej kobiety amerykańskie z przywódczyniami, Alice Paul and Lucy Burns, zorganizowały szereg protestów przeciw administracji prezydenta Wilsona, porównując swoje położenie do ciężkiego losu obywateli pokonanych Niemiec. W innych krajach też nie ustawała walka. Zwykle zdyscyplinowana i spokojna, ale nieustępliwa. Kobiety uparcie zdobywały wykształcenie, pokonując uprzedzenia, szykany, niechęć. Maria Skłodowska-Curie należała do takich pionierek i - w jej wypadku - od razu prześcignęła najwybitniejszych męskich konkurentów. Była i pozostaje dotąd, jedynym uczonym w historii uhonorowanym Nagrodą Nobla w dwóch różnych dziedzinach nauk przyrodniczych. Ale gdy w roku 1911 zgłosiła swoją kandydaturę do Francuskiej Akademii Nauk, przepadła w głosowaniu, choć rzecz miała miejsce już po Noblu i posiadała doktoraty honorowe wielu uniwersytetów w Europie. Pół wieku później w Anglii jej koleżanka, Rosalind Franklin, której badania metodą rentgenografii strukturalnej walnie przyczyniły się do odkrycia struktury DNA, ciągle nie miała wstępu do klubu dla naukowców w King’s College, wciąż zarezerwowanego wyłącznie dla mężczyzn.
Niemniej jednak kobiety uzyskały wreszcie prawa, także wyborcze - najwcześniej w Wyoming, już w 1869 roku, w Nowej Zelandii w 1893, w Australii w 1902. Najwyraźniej społeczności pionierskie były w tym zakresie bardziej progresywne bądź bardziej potrzebowały kobiecych głosów! W większości państw europejskich, w tym Polski, zaraz po I wojnie światowej ze znamiennym wyjątkiem Francji - dopiero w 1944 roku i Szwajcarii - 1971.
W Stanach Zjednoczonych 19 poprawka do Konstytucji przyznała kobietom prawa wyborcze w 1920 roku i sukcesywnie przez cały wiek dwudziesty kobiety dookoła globu zyskiwały wreszcie równy status obywatelski. Najdłużej zwlekała oczywiście Arabia Saudyjska, do roku 2015…
Inne grupy dawniej wykluczone też wchodziły w krąg uprawnionych. Po wojnie secesyjnej w Stanach przyznano w 14 i później 15 poprawce do Konstytucji prawo do głosowania byłym niewolnikom, choć pełne uprawnienia zyskali ciemnoskórzy mieszkańcy dopiero w roku 1965, kiedy Lyndon Johnson podpisał the Voting Rights Act , komentując przy tym proroczo: Właśnie tracimy Południe. I rzeczywiście Południe tradycyjnie dotąd głosujące na Demokratów, Lincoln był, wszakże Republikaninem! nigdy już później na Demokratę nie zagłosowało. Tak więc Johnson wybrał moralne pryncypium ponad polityczny zysk.
***
Demokracja nie jest łatwym ustrojem, jest kakofoniczna i trudna, nie oferująca prostych narracji, raczej skomplikowany wielogłosowy dialog. Wymaga ona wiedzy i myślenia i ciągłego wyboru, krytycznej analizy informacji, przesiewania plew od ziarna. I odporności na demagogię, przeciwko której nikt nie oferuje szczepionek. Demokracji nie można pozostawić samej sobie. Zbyt wiele jej grozi, zbyt łatwo, kiedy tylko przestaje się nad nią czuwać, może ona przerodzić się w autokratyzm. Ambicje jednostek, ambicje politycznych koterii, dla których władza jest najsilniejszą używką, po którą sięga się nie zważając na moralne koszty - drzemią w każdym społeczeństwie. Jak narkotyk tłumią nawet dawniej głoszone etyczne wartości. Dlatego tak ważna jest postawa obywateli, ich wiedza, ich czujność, egzekwowanie przez nich największego przywileju, ale i obowiązku - brania udziału w wyborach. Mamy właśnie za sobą wybory parlamentarne do polskiego Sejmu i Senatu. Bez względu na to, czy podobają się nam ich wyniki, czy zwyciężyli ci, którym kibicowaliśmy, jedno powinno być dla nas wszystkich budujące - oto świetna frekwencja wyborcza, prawie 74%. Może się wydawać, że to mało, że ciągle jedna czwarta uprawnionych do głosowania ze swojego przywileju nie skorzystała. Niestety, niewypełnianie obowiązku wyborczego jest powszechne, paradoksalnie zwłaszcza w krajach, które się do demokracji przyzwyczaiły. W Stanach frekwencja plasuje się zwykle w okolicach 50 %, choć w ostatnich wyborach prezydenckich w 2022 roku wzięło udział 66% uprawnionych - najlepszy wynik od roku 1900! Znak zaangażowania, ale pewnie i zintensyfikowania się nastrojów partyzanckich, kiedy nasze atawistyczne instynkty plemienne prowadzą nas do boju za naszą stroną w politycznej rozgrywce. Dobrze jednak, jeśli walka ta toczona jest przy urnach wyborczych - to w końcu istota demokracji, tego - wg powtarzanych ad nauseam, ale jakże prawdziwych słów Winstona Churchilla - najgorszego z systemów, od którego lepszego nikt jeszcze jak dotąd nie wymyślił. Głos ludu jest wszakże głosem Boga.