Zycie Kolorado
Blog 6_24.jpg

Na skróty

Zagraniczny ojciec polonijny | ELIZA SARNACKA-MAHONEY

Na początku bajki, która w normalnych bajkach jest końcem zwieńczonym urzekającym stwierdzeniem, że „żyli długo i szczęśliwie”, ani ja, ani mój niepolskojęzyczny mąż nie mieliśmy pojęcia jak będzie wyglądało nasze życie jako rodziny dwujęzycznej. Wiedzieliśmy tylko, że będziemy żyć długo i szczęśliwie oraz że nasze ewentualne dzieci otrzymają imiona, które brzmią tak samo w polskim i w angielskim.

Po tym wysiłku koncepcyjnym na dobre przestaliśmy zaprzątać sobie tematem głowę. Przylecieliśmy do Ameryki i byliśmy całkowicie przekonani, że termin „rodzina dwujęzyczna” nie będzie nas dotyczył dopóty, dopóki na świecie nie pojawią się te „ewentualne dzieci”.

Było to, oczywiście, myślenie skrajnie naiwne. W związku wielokulturowym i multilingwialnym od zagadnień z tym związanych uciec się nie da, bo to język tworzy fundamenty naszej osobowości. Nie da rady nawet wtedy, jeśli w nowym kraju imigrant świadomie przestaje się swoim macierzystym językiem posługiwać. Dwujęzyczna rodzina zaczyna się na długo przed pojawieniem się w niej dzieci. Miałam to rychło sprawdzić na własnej skórze.

Po przeprowadzce nad Zatokę San Francisco szybko poznałam grono miłych polskich znajomych i szybko zaczęliśmy się z mężem towarzysko w tym gronie udzielać. Pierwsze refleksje na temat tzw. „funkcjonowania rodzin dwujęzycznych” było … średnio inspirujące.

Nie spotkałam ani jednej, w której dziecko, nawet jeśli oboje rodzice mówili po polsku, też posługiwałoby się polskim, choćby jako tako. Uzyskanie od polonijnego dziecka odpowiedzi po polsku zakładało próby i podchody, nawet przekupstwo. Rodziców ten stan rzeczy generalnie nie frapował, woleli chwalić się wynikami dziecka w amerykańskiej szkole. Cóż, pewnie nieszczególnie trafiłam.

Odkryłam za to, że nasze własne „funkcjonowanie” w mieszanym gronie było dla mnie … uciążliwe! W jakimś stopniu zawsze czułam się nie fair wobec męża ucinając sobie lotne pogawędki w języku, którego przez nasze pierwsze wspólne lata nie pojmował wcale. W sytuacjach towarzyskich automatycznie przyjmowałam rolę strażnika jego samopoczucia. Czy ma z kim rozmawiać? Czy już mu iść w sukurs, czy jeszcze poczekać? I czy naprawdę nie czuje się poirytowany, że musi gdzieś siedzieć już drugą godzinę i po prostu sprawiać tzw. „dobre wrażenie”? Wystarczyło jedno polskie słowo, a już zrywałam się mentalnie na baczność gotowa tłumaczyć, objaśniać. Sierżant nawet na wakacjach.

Idiotyzm – nie waham się użyć tego słowa – sytuacji potęgował fakt, że w tym samym czasie mąż, choć doceniał moje wysiłki, czynił szczere próby hamowania moich translatorskich zapędów. Przekonywał, że jeśli polskie towarzystwo w ferworze jakiejś ciekawej dyskusji przeszło całkowicie na polski, nie ma sprawy. Więcej – że sam sobie jest winien. Powinien się bardziej przyłożyć do nauki. Dzieląc życie z osobą z innego wymiaru językowego trzeba liczyć się z faktem, że ten wymiar na zawsze stanie się częścią i twojej przestrzeni.

Przyjemnie było słyszeć takie zapewnienia, tylko, że wciąż nie do końca w nie wierzyłam.

Może to zwykły przypadek, a może tak właśnie miało być. Los jest mądry i wie co komu i kiedy dokładnie potrzeba. Czas oczekiwania na powiększenie rodziny był dla mnie okresem sporych wyzwań zdrowotnych, nie miałam siły na żadne translacje, czujność, sierżantowanie. Mąż zmuszony był radzić sobie sam. Jak to przyjął? Twierdzi, że dobrze. Ja szczerze tego nie pamiętam, egoistycznie skupiłam się bowiem wyłącznie na sobie, a potem na naszym małym szczęściu.

Świetnie natomiast pamiętam, co zdarzyło się potem. Bo to był początek procesu wykluwania się w naszym domu prawdziwej dwujęzyczności.

... gdy Mąż dalej powtarzał, że nie muszę mu wszystkiego tłumaczyć, a do dziecka mam spokojnie mówić wyłącznie po polsku, on sobie poradzi. Życie w dwujęzycznej rodzinie nie jest i nie musi być językowo symetryczne. Języki nie muszą się w nim stale bilansować.

... gdy na pytania, szczególnie anglojęzycznych krewnych, jak się czuje nie zawsze rozumiejąc co mówi jego własne dziecko odpowiadał niestrudzenie: na tym polega dwujęzyczne wychowanie. I dodawał, że gdyby żądał translacji każdego zdania w każdej sytuacji byłoby to męczące, nienaturalne i hamowałoby rozwój polskiego u naszej córki.

... gdy czasami czuł się odstawiony na boczny tor domowej rozmowy.

... gdy dopadała go bezsilność, jeśli w sytuacji kryzysowej zaistniałej po polsku, nie mógł zareagować i pomóc natychmiast, bo nie wiedział

o co chodzi.

... gdy do wieku przedszkolnego obie nasze córki chętniej i lepiej posługiwały się językiem polskim, a tzw. „ciotki dobre-rady” poszeptywały mu na ucho, bacząc bym ja tego nie słyszała, że co to, kurza stopa, za porządki. U Jonesów czy Brownów też matka zagraniczna, a w domu mówią po angielsku. I oczywiście co to będzie w szkole, skoro angielski u córek taki „niedociągnięty”? I jak mąż dzielnie puszczał te uwagi mimo ucha, czytał za to sumiennie wszystko, co mu o dwujęzyczności wpadało w ręce, douczając niekiedy i mnie samą.

... gdy usiłując w pewnym momencie mówić do Starszej po polsku (miała około 3 lat) usłyszał od niej, że „nie ma prawa”. Prawo do polskiego miałam w jej mniemaniu tylko ja. Był to przełomowy moment i dla niej, i dla nas. Ona zdało sobie sprawę ze swojej dwujęzyczności i zasygnalizowała nam, w jaki sposób ta dwujęzyczność operuje w jej świecie. My dostaliśmy namacalny dowód na to, że przyporządkowywanie rodziców poszczególnym językom to proces naturalny, wszystko jest jak być powinno i dla dobra jej samej lepiej tego nie burzyć i nie zmieniać.

... gdy rozumiejąc jak wielkie znaczenie mają dla dzieci i dla mnie podróże do Polski co roku na lotnisku dyskretnie wycierał w rękaw twarz. Przystał na to, że wakacje w dwujęzycznej rodzinie to nieustanne kompromisy.

... gdy po latach, bez podręczników i kursów, ma do polskiego takie ucho, że świetnie się rozumiemy i dogadujemy, w obu językach.

Dwujęzyczność naszych córek to kumulatywny efekt naszej wspólnej pracy. Byłam najważniejszym nauczycielem polskiego naszych dzieci, ale sukces nie byłby możliwy bez ich wspaniałego, niepolskiego ojca, bez jego wsparcia, zrozumienia pomocy i zaangażowania w cały ten proces. Dwujęzyczność naszych córek nie wydarzyłaby się bez zaufania, jakim obdarzył i mnie, i cały kraj, o którym wcześniej nie wiedział prawie nic.

Obie nasze córki są już dzisiaj dorosłe. Trudniej się zebrać przy jednym stole, bo nie ma ich z nami na co dzień. Tegoroczny Dzień Ojca będziemy świętowali tylko ze Starszą, bo Młodsza spędza lato w Europie. Wiem jednak, że gdy zadzwoni tradycyjnie przypomni swemu ojcu, że składa mu życzenia jako „Polskankowi”. Śmieszne słowo powstało ze zlepka słów „Polski” i „Amerykanek”, niefrasobliwe, acz logiczne (Amerykanka-Amerykanek!) dzieło Starszej z czasów gdy chodziła jeszcze do przedszkola. Młodsza z ochotą je podchwyciła. Ja z tej okazji po raz kolejny przypomnę mężowi, że choć bez polskiego obywatelstwa i tak jest honorowym obywatelem Polski.

Czy ty, Polsko, wiedziałaś, że masz i takich synów?


Katarzyna Hypsher