Zycie Kolorado
Blog 6_24.jpg

Na skróty

Jeszcze będzie przepięknie ELIZA SARNACKA-MAHONEY | Fort Collins, CO

eliza.jpg

Nie przepadam za smakiem pieczonej szynki, którą Amerykanie serwują na święta, ale pisanie przedświątecznych felietonów zawsze należało do moich ulubionych.  Traktuję to jako okazję, by z nadciągającym końcem roku spojrzeć nań z perspektywy i z premedytacją skoncentrować na tym, co w nim było naprawdę ważne, dobre i mądre.

Ten rok nie był wyjątkiem. Jak najbardziej chciałam napisać coś okolicznościowo i ku pokrzepieniu serc. Jako jednak, że czasy zarazy nas nie rozpieszczają wiedziałam, że będzie mi dużo trudniej ot tak, z marszu wyliczyć sprawy, za które jestem wdzięczna najlepszemu ze światów. Zaczęłam się do więc do felietonu przygotowywać już zawczasu.

W sobotę w połowie listopada wybraliśmy się do Ikei. Nie byliśmy tam od roku. Kolejny lockdown wydaje się być tylko kwestią czasu, więc nie był to zły pomysł, by uzupełnić braki w spiżarce i zamrażarce szwedzkimi dżemami i klopsikami.

Gdy zobaczyłam, że kolejka do wejścia ma kilometr długości zatarłam z radości ręce. Zrobiło mi się jeszcze weselej, gdy okazało się, że informacja na stronie internetowej odnośnie działania przysklepowego bufetu wprowadza w błąd, bo kupić ciepły obiad wciąż można, ale przed zjedzeniem należy go wynieść ze sklepu. My tymczasem przyjechaliśmy na zakupy z pustymi brzuchami planując najpierw posiłek, a dopiero potem chodzenie po salonach.

Cieszyłam się już zupełnie jak szaleniec siedząc w podziemnym garażu spowita w opary chemikaliów (wyciek z jakichś beczek) z papierowym pudełkiem zimnych klopsików na kolanach i tapicerką w samochodzie uwalaną mazią. Młodszej pękł w rękach styropianowy kubek ze smoothie. Oto w całej krasie, w całej swej paskudnej odsłonie pełnej przykrych niespodzianek, niewygód i konieczności dokonywania zmian w ostatniej chwili spadało na mnie doświadczenie zakupów w czasie pandemii. Oto był pomysł na felieton na Dziękczynienie, którego tak poszukiwałam. Felieton, który skonstruuję wokół krzepiącej idei, że w końcu wynaleźliśmy jako cywilizacja sposób na ograniczenie naszej nieodpowiedzialnej konsumpcji. Tak się głowiliśmy przez lata co zrobić, by ograniczyć wariackie kupowanie niepotrzebnych nikomu rzeczy, a tu proszę. Wszystko, czego potrzebowaliśmy, to przeorganizować system handlu. Rzucić klientowi pod nogi takie utrudnienia na każdym etapie, by mu aż zabrakło oddechu (co następuje, gdy przebiegniemy się po sklepie w maseczce). Udało się. Na samo hasło: shopping dostajemy dziś gęsiej skórki ze strachu i zastanawiamy się czy skórka naprawdę warta jest wyprawki? Felieton planowałam zakończyć optymistycznym stwierdzeniem, że jeszcze tylko kilka pandemii i lockdownów, a chora planeta ozdrowieje nam do końca. Nasze nawyki konsumenckie odpowiedzialne za jej zaśmiecanie i zużywanie przejdą bowiem taką metamorfozę, że wrócimy nie tylko do hodowania własnych kur i siania zboża, ale również do tkania i dziergania ubrań oraz składania mebli z prostych elementów. Co, jeśli chodzi o Ikeę, i tak już robimy, więc nie mówimy nawet o tak wielkich zmianach.  Covid roku, choć jesteś łotrem do kwadratu, jesteśmy ci wdzięczni za to, że tak cudownie zachęcasz nas do shoppingowej abstynencji, a nawet zmuszasz do samowystarczalności.   

W poniedziałek zadzwoniła Starsza.

- Mamo masz chwilę?

- Mam i świetnie, że dzwonisz, powiem ci o czym piszę felieton na Dziękczynienie – ucieszyłam się.

- Okej, ale najpierw posłuchaj. Aleksandra, wiesz, moja nowa współlokatorka, do której się wyprowadziłam, gdy po akademiku zaczął szaleć covid…

- Tak wiem – przytaknęłam. - Mówiłaś, że zatrzymasz się u niej na dwa tygodnie, a to minęło chyba już ze cztery? A przecież martwiłaś się, czy nie nadużywasz jej gościnności?

- Mamo. Wczoraj w nocy…byłam na pogotowiu.  

Nie wiem, jak to się stało, że nie upuściłam słuchawki. Serce w jednej chwili miałam w gardle, a podłoga ugięła się pode mną, jakby była zrobiona z gąbki.

- Pamiętasz ten wypadek, który miała dwa miesiące temu? Jak spadła ze skałek i złamała sobie nogę w kostce? – kontynuowała Starsza. – Nikt się nie dopatrzył, że doznała wtedy także sporego urazu głowy. Wczoraj o drugiej w nocy dostała krwotoku z nosa.  Zaczęła tracić przytomność.  Akurat mamy w budynku zepsutą windę, to zadzwoniłam do ludzi, wyciągnęłam ich z łóżek i kazałam przyjeżdżać, bo sama jej przecież z trzeciego piętra nie zniosę. Zawieźliśmy ją na pogotowie.  Lekarz powiedział, że krwiak. Dostała leki. Teraz jesteśmy u kolegi. Oddał nam swój pokój, dopóki u nas tej windy nie naprawią. Chyba będzie dobrze. Ustaliliśmy kto się nią opiekuje i jak ją będziemy wozić w tygodniu do lekarza. Radzimy sobie! – ostatnie słowa Starsza wypowiedziała niemal z radością. Siedziałam na podłodze i zajęło mi chwilę nim wydusiłam z siebie pierwsze słowa.

- Ty …uratowałaś jej życie. Czy ty wiesz, że ty uratowałaś jej życie?! Gdyby ciebie w tym mieszkaniu nie było, gdyby Aleksandra zemdlała i nie daj Boże uderzyła się w głowę…

Starsza o niczym takim nie chciała słyszeć. Próbowała się nawet ze mnie podśmiewać, jak to zawsze skupiam uwagę na tym, co najgorsze lub co mogłoby być najgorsze. Długo nie porozmawiałyśmy, bo musiała pędzić, za chwilę rozpoczynały się zajęcia.

Tydzień był napięty. Koleżanka wymagała opieki, rodzice koleżanki zajęci pracą nie szykowali się jej odwiedzić ani pomóc. Wielkimi krokami zaczęła za to nadciągać sesja, mijały terminy zdawania prac semestralnych. Za każdym razem, gdy rozmawiałam z córką w oczach kręciły mi się łzy, bo o pomocy, jaką zorganizowała dla koleżanki angażując w to całą grupę ludzi, o poczuciu wspólnoty i solidarności, o wcale niełatwych wyborach, by przedłożyć cudze dobro i wygodę nad własne w czasie, gdy i tak nie brakuje wyzwań i trosk opowiadała lekko, jakby to był najzwyklejsza, najbardziej oczywista rzecz na świecie. Jak gdyby wybory wcale nie były trudne, a inne troski nie istniały.

W następną sobotę głos Starszej w telefonie jednak się załamał.

- Mamo – zachlipała. – Marysia pomagała mi wczoraj robić zakupy, bo następny tydzień to już sesja, a Aleksandry wciąż trzeba pilnować, więc żebym nie musiała niepotrzebnie wychodzić z mieszkania. A dzisiaj rano Marysia zbudziła się z gorączką, więc pojechała i zrobiła test. I jest pozytywny…

- O Boże. A jak ty się czujesz?

Starsza westchnęła.

- Na razie czuję się dobrze. Ale ryzyko jest. I to raczej duże. Dobrze, że Aleksandra już była chora, więc jej nic nie grozi. Ale jeśli ja będę pozytywna to nie przyjadę do domu na Dziękczynienie. A dalej też zobaczymy…

Zamilkłyśmy obie. Ukryta we mnie matka waliła pięściami w ścianę i wyła ze złości. Siedzący we mnie (jak w nas wszystkich dzisiaj) lekarz usiłował uspokajać, że młodzież nie jest zwykle w grupie ryzyka do ostrego przebiegu choroby i powikłań. Siedzący we mnie człowiek kiwał ze zrozumieniem głową. Zaczęłam córkę pocieszać, ale szło mi słabo.

- Mamo – przerwała mi. – Nie zmieniłabym niczego. Wiem, że ponoszę dodatkowe ryzyko, choćby te wszystkie odwiedziny w szpitalach i przychodniach.  I może nie zobaczę was na święta. I jeśli nie dopisze mi szczęście, to mamy problem, bo wiesz, że tutaj u nas już nie ma wolnych respiratorów! – Nawiązała do faktu, że statystyki zarażeń i hospitalizacji w północno-zachodniej części USA wyglądają obecnie na wykresie jak zbocze Mt. Everestu oglądane od dołu. I zakończyła: – Ale czasami tak po prostu musi być.  

Myślałam, że napiszę dla państwa felieton o tym, że choć było trudno udało mi się znaleźć przyczynę, by mimo wszystko nawet w tym roku poczuć okolicznościowo odrodzenie. Życie napisało za mnie tekst chyba dużo lepszy.

Nie mam pojęcia co niesie przyszłość, co nas czeka jako rodzinę, co nas czeka jako ludzkość. Jednak przyglądając się w ostatnim tygodniu mojej córce i jej znajomym, czułam nie tylko odrodzenie na myśl, że zastąpią nas tutaj ci młodzi, wrażliwi i kochający ludzie, ale przede wszystkim nadzieję, że, jak śpiewał niezapomniany Tilt: Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie. Będzie, dopóki człowiek pozostaje dla drugiego człowieka wartością najwyższą.

Katarzyna Hypsher