Refleksje emigranta u progu 2021 | ELIZA SARNACKA-MAHONEY
Nigdy nie pozwól, by zmarnował się dobry kryzys! Nie mam wątpliwości, że wszyscy Państwo słyszeli tę maksymę i to nie raz. Po tej stronie świata jest nie tylko popularna, ale i niebywale chętnie stosowana w praktyce.
Jak Ameryka „wykorzysta” swój najnowszy kryzys tego dopiero się dowiemy. Trudno szacować zniszczenia i planować co dalej, gdy huragan trwa w najlepsze i nie wiadomo ani kiedy się skończy, ani w którą stronę pójdzie i jak daleko dotrze. Wydaje mi się jednak, że bardzo wielu z nas, emigrantów, już doskonale zdało sobie sprawę ze zniszczeń, jakie ten akurat kryzys wniósł w nasze życie, a niektórzy nawet podjęli w związku z tym działania.
Zanim wyjaśnię o co chodzi, mały wstęp, choć o tej sprawie pisałam już nie raz. Emigracja Polaków do USA przeszła od końca ubiegłego wieku ogromne przemiany, nawet jeśli z punktu widzenia Polski, sądząc po kierunku jej polityki wobec nas, wciąż tam nie rozumiane, a może nawet nie akceptowane. Nie jesteśmy już dzisiaj gronem nielegalnych outsiderów „wpadających” do amerykańskiego raju na kilka lub kilkanaście lat żyli i wyłącznie po to, by zarobić na dom i samochody w ojczyźnie. Obracających się w ciasnym, polskojęzycznym światku parafii, polskiego klubu i sklepu. To stereotyp odchodzący, a wręcz umykający sprintem do lamusa. Polski emigrant w USA jest dzisiaj coraz częściej świetnie wykształconym i bez problemu władającym angielskim obywatelem świata pracującym w swoim wyuczonym, w Polsce lub za granicą, zawodzie. To profesjonalista ściągnięty do USA przez headhunterów, to kosmopolita rozwijający działalność gospodarczą bądź naukową na dokładnie takich samych zasadach i warunkach co jego amerykańscy sąsiedzi i rynkowi konkurenci. Zmalała w związku z tym typowa „emigracja zarobkowa” ściągająca tu wcześniej całe rodziny. Widać to doskonale po profilu dzieci w polonijnych szkołach. Tych, które urodziły się w Polsce jest garsteczka, i dalej sią topi. Mamy za to już całe placówki, gdzie wszyscy uczniowie od urodzenia są obywatelami USA, a język polski to dla nich przede wszystkim „język przodków”. Pierwszym jest angielski.
Lepsza sytuacja materialna i legalny status pozwalają nam bez przeszkód i bez finansowego szwanku podróżować do Polski kiedy tylko nam się zamarzy czy potrzeba. Jednocześnie nasze wizyty w ojczyźnie od dawna nie są już żadnym wydarzeniem stulecia, ba, nie są już nawet wydarzeniem roku, które kiedyś potrafiono świętować jak samo wesele. Są czymś normalnym, naturalnym. Oczywiście, pielęgnacji poczucia, że nasza emigracja to żadna wielka sprawa, wydatnie pomaga dostęp do współczesnych form komunikacji. Dzięki nim Polska stała się dla emigranta (a emigrant dla kraju nad Wisłą) bliska i dostępna jak nigdy wcześniej, jedyną niedogodnością pozostaje właściwie tylko różnica czasu. Wszystkie te zaś okoliczności i udogodnienia razem wzięte sprawiają, że choć emigracja wciąż nie jest najłatwiejszym kawałkiem chleba, oswoić ją i to na własnych warunkach jest dzisiaj dużo prościej. Sama należę do grona osób, które tylko dlatego się na emigracji odnalazły. Gdyby dobry Bóg wypuścił mnie na świat sto albo i pięćdziesiąt lat wcześniej, mocno wątpię, czy kiedykolwiek zostałabym emigrantką. Cena za rozłąkę z rodziną, kulturą i językiem byłaby po prostu za wysoka.
Reżim lokacyjny, jaki spadł na nas i resztę świata w związku z pandemią zafundował mi przykry, mentalny reset. Przypomniał, że odległość dzieląca mnie z ojczyzną i najbliższymi jest jednak przeogromna, a pokonanie jej może być wyzwaniem niemożliwym do zrealizowania. Dalej – że globalna wioska wcale nie została mi dana bezwarunkowo i na zawsze. Wreszcie, że oddalenie od najbliższych w chwilach kryzysu i zagrożenia to koszmar, który potrafi boleć fizycznie. Doskonale podsumowała to moja amerykańska znajoma, która ma 95-cio letniego ojca po drugiej stronie kontynentu.
- Wiesz, że zawsze ci zazdrościłam: języków, które znasz, wielokulturowości, podróży. Teraz jednak dziękuję Bogu, że nie jestem emigrantką i żyję w tym samym kraju, co reszta mojej rodziny. Jeśli mój ojciec zachoruje, najwyżej wsiądę w samochód i po trzech dniach będę przy nim. Ty w podobnej sytuacji, nie będziesz mogła zrobić absolutnie nic. To cię musi dobijać?
Bingo. To mnie dobija każdego dnia. Nigdy tak świadomie i tak często nie wyłączałam myślenia o bliskich, jak w tym roku. Nie myśleć było i pozostaje jedyną linią obrony, która działa pozwalając nie zwariować. Z drugiej strony atakują przewartościowania i to podobnego kalibru, co to, które dręczyły mnie (i ponoć dręczą większość emigrantów) w początkowej fazie emigracji. Refleksje: czy życie poza Polską to jednak dobry wybór? Jaki jest bilans zysków i strat? Czy tych drugich nie jest jednak więcej?
A przecież do dramatu osobistej sytuacji (w moim przypadku bardzo chora mama) dołączył i fakt, że kryzys, jak to zawsze ma w zwyczaju, nieubłaganie obnażył słabości i niewydolności kraju, który nazywam drugą ojczyzną. Trudniej dłużej usprawiedliwiać zjawiska i zachowania, na które do tej pory przymykało się oczy wierząc, że mamy do czynienia nie z patologią, a pojedynczym błędem i że racjonalna korekta na pewno już czeka za rogiem. O wiele szybciej dopada za to rozczarowanie, by nie rzec poczucie, że grunt, po którym stąpamy kompletnie i całkowicie usuwa się nam spod stóp. Tego typu rozczarowań i frustracji Ameryka dostarczyła nam w tym roku aż w nadmiarze. W niektórych obszarach pandemia okazała się jedynie papierkiem lakmusowym ukazującym prawdziwy stan rzeczy. W innych zadziałała jak mechanizm unoszący do góry kurtynę i prezentujący niewygodne akty do tej pory rozgrywające się poza naszymi oczami.
Znam ludzi, którzy postanowili nie czekać dłużej. Wrócili do Polski, wykorzystując letnie i wczesnojesienne okienko, kiedy to połączenia lotnicze, choć w okrojonej formie, przez jakiś czas funkcjonowały. Z moich rozmów z innymi rodakami wynika, że nie tylko mnie dopadają - i dobijają – wątpliwości czy cena za emigrację nie jest za wysoka? Kto nam zagwarantuje, że za kilka lat nie spadnie na nas kolejna katastrofa zamykająca nas w granicach państw, w których żyjemy? Czy Ameryka ze swoim specyficznym bagażem postaw i poglądów to rzeczywiście najlepsze dla nas miejsce do życia? Na resztę życia? To życie – o czym również brutalnie przypomniała nam pandemia – jest jedno i może się skończyć w najbardziej nieoczekiwany i nieprzewidywany sposób. Do tego dużo wcześniej niż zakładamy.
Witam ten rok z mieszanymi odczuciami względem wielu spraw. Z mnóstwem nowych pytań, lęków, trosk, również z poczuciem żalu, i to, mimo iż moje racjonalne „ja” wie doskonale, że to emocja wyjątkowo niewarta przytrzymywania, bo jest z gatunku kija do zawracania rzeki. Jedyne, co sprawia, to odejmuje nam sił.
Jednego jestem pewna. Nigdy więcej nie przyjmę naszej globalnej wioski za oczywistość, nie będę traktować jej darów jako czegoś, co mi się z góry należy, co świat jest mi zobowiązany dawać bez pytania. Nigdy więcej nie dam się uśpić myśleniu, że wszystko, łącznie ze starą ojczyzną, jest na wyciągnięcie ręki i dostępne w każdej chwili, że wystarczy tylko chcieć, stąd nie muszę się z niczym zbytnio spieszyć. Najważniejsze jednak: już nigdy nie zapomnę, że życie ludzkie jest przede wszystkim kruche, dlatego należy je pielęgnować z największym szacunkiem i życzliwością, tak samo jak nasze związki z innymi ludźmi, filar tego życia. Mam jednocześnie wielką nadzieję, że Ameryka wyciągnie z kryzysu podobne wnioski. Z pokorą zaakceptuje fakt, że na pierwszym miejscu zawsze stoi człowiek i jego prawo do życia w pokoju i w godności. Wszystko inne to tylko wartości dodane.