Demokracja na kroplówce? | HANNA CZERNIK
Demokracja jest najgorszym systemem sprawowania władzy, rzecz jednak w tym, że nikt jeszcze nie wymyślił niczego lepszego
- Winston Churchill
Jak umierają demokracje? W huku wystrzałów wojskowego puczu? Czy niepostrzeżenie, gdy nasza czujność na chwile zapadnie w drzemkę, gdy przegapimy niepokojące sygnały zwiastujące chorobę? W czasach zimnej wojny większość porażek demokracji to były coups d’état. W 21 wieku też zdarzały się militarne zamachy, jak te, które pozbawiły władzy egipskiego prezydenta Morsiego w 2013, czy tajlandzkiego premiera Shinawatrę rok później. Tutaj przegrana demokratycznej władzy miała spektakularny, nikogo nie mogący pozostawić w wątpliwości, przebieg. Ale śmierć demokracji może przyjść inaczej, prawie niepostrzeżenie, o wiele mniej dramatycznie, choć równie, a czasami bardziej destrukcyjnie. Kiedy w 1933 roku upadła ostatecznie Republika Weimarska, odbyło się to w drodze wolnych wyborów i oficjalnego dekretu ówczesnego, dotąd szanowanego prezydenta, Paula von Hindenburga. Po najprawdopodobniej prowokacyjnym podpaleniu Reichstagu i po uchwale niemieckiego parlamentu, który w tym historycznym budynku miał swoja siedzibę, prezydent wydał orędzie „O ochronie narodu i państwa”, głoszące czasowe zawieszenie praw obywatelskich. ‘Czasowe’ okazało się eufemizmem. Raz odebrane prawa niełatwo jest odzyskać. Od publikacji tego dekretu, sukcesywnie przedłużanego w następnych latach aż po koniec drugiej wojny światowej, Niemcy stały się państwem permanentnego “stanu wyjątkowego” czyli III Rzeszą. Latem tego samego roku połączono urzędy prezydenta i kanclerza a przywódcą kraju został ku tragedii nie tylko narodu niemieckiego polityk, jeszcze kilka lat wcześniej z nieliczących się obrzeży publicznej areny, który zajął w wyborach drugie po Hindenburgu miejsce, Adolf Hitler.
Minęło obfitujące w tragedie pół stulecia. Na innym kontynencie w końcu lat 90, kiedy w Stanach Zjednoczonych nabrzmiewała do pęknięcia ekonomiczna bańka dot.com, a afera z Monicą Lewinsky zajmowała główne strony amerykańskich mediów, w Wenezueli polityczny ‘outsider’ rozpoczął kampanię przeciwko skorumpowanym elitom i na tej fali wygrał w 1998 roku wybory prezydenckie. Rok później rozpisał on nawet wybory parlamentarne. Nazywał się Hugo Chavez. Jak jedna z jego zwolenniczek wyraziła się w wieczór zwycięstwa: “Demokracja jest zakażona i on jest jedynym antybiotykiem, jakim dysponujemy”. Początkowo wyglądało, że Chavez może nawet tym antybiotykiem zostać. Z czasem stawało się jednak coraz bardziej jasne, że zmierza on do całkowitego przejęcia władzy. Zablokowanie referendum, które mogło go odwołać, sporządzenie czarnej listy politycznych przeciwników, obsadzenie sądu najwyższego swoimi ludźmi, wojna wydana niezależnym mediom, bo w języku wszystkich demagogów współczesnego świata, są one wrogami ludu. Dominacja chawizmu, we wszystkich dziedzinach życia.
I tak właśnie umierają współczesne demokracje. Krzykliwe, oczywiste dyktatury należą do rzadkości. Podobnie krwawe, gwałtowne formy przejęcia władzy. Dzisiaj śmiertelne ciosy zadają demokracji nie generałowie i żołnierze, nie spiskujący rewolucjoniści, ale legalnie wyłonieni w powszechnych elekcjach reprezentanci. Jak Chavez w Wenezueli, wybrani przywódcy podporządkowują sobie kolejne sfery życia publicznego w Rosji, Gruzji, Turcji, na Węgrzech, Ukrainie, Filipinach, w Nikaragui, Peru, Polsce, czy Sri Lance… Upadek zaczyna się nie na barykadach, ale przy wyborczej urnie. Sprawujący władzę robią, co mogą, by następne wybory były dla opozycji coraz trudniejsze, a ich własna kadencja przeciągała się w nieskończoność.
Demokracja nie jest formą sprawowania władzy, którą można pozostawić samej sobie. Zbyt wiele jej grozi, zbyt łatwo, kiedy tylko przestaje się nad nią czuwać, może ona przerodzić się w autokratyzm. Ambicje jednostek, ambicje politycznych koterii, dla których władza jest najsilniejszą używką, po którą sięga się nie zważając na moralne koszty - drzemią w każdym społeczeństwie. Jak narkotyk tłumią nawet dawniej głoszone etyczne wartości. A demokracja jest kakofoniczna i trudna, nie oferująca prostych narracji, ale raczej skomplikowany wielogłosowy dialog. Wymaga ona wiedzy i myślenia i ciągłego wyboru, krytycznej analizy informacji, przesiewania plew od ziarna. I odporności na demagogię, przeciwko której nikt nie oferuje szczepionek.
***
Kiedy Platon na początku czwartego wieku przed naszą erą pisał w formie filozoficznych dialogów jedno ze swoich największych dzieł - “Państwo” ( gr. Politeia, łac. Republica), w którym analizował różne formy rządzenia i innych, by go zacytować, “rzeczy ludzkich”, przestrzegał, jak kruchą jest demokracja, która właśnie przeżywała w Atenach swój rozkwit. To Grecy nazwali tę formę rządów: od demos „lud” i krátos „władza”, choć pewnie jej nie wymyślili, o czym później. W Atenach demokracja miała formę bezpośrednią, losowo obsadzano stanowiska, a wszyscy obywatele zbierali się na agorze, by zdecydować o wojnie, o podatkach, o usunięciu źle sprawującego urząd dostojnika, skazując go na ostracyzm - wygnanie lub karę pieniężną. Obywatelami byli wówczas wyłącznie greccy wolni mężczyźni powyżej 18 roku życia. Ta forma demokracji wykluczała oczywiście większość żyjących w ateńskim polis osób, ale też pociągała za sobą obok praw, surowe obowiązki. Jeśli uchwalono wojnę, wszyscy obywatele stawiali się do wojskowej służby.
w księdze czwartej Wojny peloponeskiej
Tukidydes opowiada dzieje swej nieudanej wyprawy
/.../kolonia ateńska Amfipolis
wpadła w ręce Brazydasa
ponieważ Tukidydes spóźnił się z odsieczą
zapłacił za to rodzinnemu miastu
dozgonnym wygnaniem
exulowie wszystkich czasów
wiedzą jaka to cena /.../
(Herbert - „Dlaczego klasycy”)
Platon uważał jednak, że demokracja może być tylko formą przejściową, bo natura ludzka jest ułomna i dla prawidłowego rządzenia potrzebna jest uczciwość i wiedza, tak więc za swoim mistrzem i bohaterem dialogów, Sokratesem, sugerował, że tylko filozofowie (dosłownie: miłujący mądrość) mogą rządzić rozumnie i sprawiedliwie. Inaczej demokracja może łatwo przerodzić się w tyranię. Bo lud można łatwo otumanić, opętać demagogią (też grecki termin) i wówczas on sam ochoczo poprze żądnego władzy autokratę. Platon to filozof idei. Zbrodniczy praktyk, minister propagandy III Rzeszy, ponad dwa tysiące lat później ujął to cynicznie i brutalnie: Kłamstwo powtórzone 100 razy staje się prawdą.
***
Współcześni Amerykanie, wychowani na historii i legendzie założycielskiej, dumni ze swojej Konstytucji, cieszący się geograficznym izolacjonizmem i dwoma stuleciami ekonomicznego sukcesu, od dawna wydają się być przekonani, że gdzie jak gdzie, ale u nich demokracja liberalna jest bezpieczna i gwarantowana. Że raz zdobyta, nie może im zostać odebrana. Ich przodkowie, “ojcowie założyciele” oczytani w klasykach, nie byli tego tacy pewni. Rozumieli, że historia jest cykliczna, a natura ludzka ułomna i potrzeba specjalnych zabezpieczeń, by demokracja nie zsunęła się w przepaść. Ta prawda trudna jest do przyjęcia przez naród karmiony baśnią ciągłego rozwoju i postępu z jednym potknięciem w czasie wojny secesyjnej. Naród, który uwierzył w mit “z pucybuta- milionerem” z książek Horatio Algera i Objawione Przeznaczenie (Manifest Destiny) dające mu prawo do podporządkowania sobie zachodnich terenów kontynentu z uwagi na szczególne cnoty właściwe Amerykanom i ich instytucjom. I w rzeczy samej, jak pisze Anne Applebaum w swojej najnowszej książce, Twilight of Democracy, optymizm co do możliwości stworzenia doskonałego ustroju i zabezpieczenia go przed zagrożeniami jest wprost zakodowany w dokumentach założycielskich. We hold these truths to be self-evident, that all men are created equal. W tamtych latach prawda, że ludzie są stworzeni równymi, nie była dla większości świata oczywista. Jak nieoczywistą była fraza otwierająca preambułę Konstytucji z 1789 roku: “We the People”, naród, który może sam o sobie stanowić, a co dopiero stworzyć doskonałą unię opartą na poszanowaniu wolności. Autorzy Konstytucji, spośród których wywodzili się czterej pierwsi amerykańscy prezydenci, nie mieli złudzeń co do ludzkiej natury. Ale zgodnie z oświeceniową filozofią, która ich ukształtowała, wierzyli w ludzki rozum i możliwość stworzenia praw, które będą tę naturę trzymały w ryzach.
I wówczas i później ich wzniosłe słowa nie zawsze odzwierciedlały rzeczywistość. Przez długi czas piękne zdania z Deklaracji Niepodległości: that all men are created equal, that they are endowed by their Creator with certain unalienable Rights, that among these are Life, Liberty and the pursuit of Happiness. pozostawały w rażącej z rzeczywistością sprzeczności i dalej nierzadko pozostają.
The gold of her promise
has never been mined
Her borders of justice
not clearly defined
Her crops of abundance
the fruit and the grain
Have not fed the hungry
nor eased that deep pain
Her proud declarations
are leaves on the wind
pisała Maya Angelou w gorzkim wierszu zatytułowanym, “America”. Ale idee okazały się na tyle trwałe, a instytucje wystarczająco elastyczne, by móc rozszerzać prawa na coraz nowe kręgi ludności. Kobiety, mężczyzn bez nieruchomości czy majątku, byłych niewolników i imigrantów z bardzo różnorodnych kultur. Kiedy zdarzały się kryzysy, w sprawach ludzkich nie do uniknięcia, te słowa były przypominane i recytowane, jak lecznicza mantra. Abraham Lincoln nazywał Stany “ostatnią nadzieją Ziemi”. Martin Luter King marzył, że któregoś dnia naród urzeczywistni owe credo i wszyscy ludzie będą w istocie traktowani jako równi.
***
Jak odporna jest więc demokracja amerykańska na zagrożenia autokratyzmu? Jej podstawy są niewątpliwie solidniejsze niż te w Wenezueli, Rosji czy Turcji. Czy są one jednak wystarczająco przygotowane na pojawienie się zwycięskiego demagoga, zwłaszcza w czasach medialnego szumu, z różnorodnych i nierzadko przez Rosję, Chiny czy Iran stwarzanych propagandowych centrów, internetowych trolli mających za cel tę demokrację osłabić czy nawet zniszczyć? Jest prawdą, że okazjonalnie demagodzy pojawiają się w najzdrowszych politycznie krajach. Stany Zjednoczone miały w historii swoją ich miarkę, jak Joseph McCarthy, Frank Hague, czy George Wallace. A lista ta nie jest w żadnym razie zamknięta. Rzecz nie w tym, by tacy nie zjawiali się w życiu publicznym. Zawsze będą. Ksenofobia, w tym antysemityzm i rasizm drzemią gdzieś w ludzkiej rasie i co i rusz dają o sobie znać. Także tęsknota do autokracji. W zdrowej demokracji jednak istnieją mechanizmy nie pozwalające na takich ideologii zwycięstwo, partie polityczne umieją zmarginalizować dyktatora in spe, nie dopuścić, by dyktował politykę państwa czy dominował publiczny dyskurs. Bo gdy się na to pozwoli, może już nie być drogi odwrotu. Amerykanie są dumni ze swojego opracowanego dawno przez Jamesa Madisona systemu “checks and balances”, czyli rozdzielenia i niezależności władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej, które to idee w istocie sformułował pół wieku wcześniej Monteskiusz w swoim “Duchu praw”.
Ten system przetrwał ponad dwieście lat, przetrwał wojnę secesyjną, zimną wojnę, Watergate. Morderstwo Lincolna, Johna i Edwarda Kennedych, Malcolma X. Martina Lutra Kinga. Były to trudne, tragiczne momenty. Mógł przetrwać nie tylko z powodu zabezpieczeń konstytucyjnych, ale w znacznej mierze dzięki wzajemnej tolerancji głównych partii politycznych dla odmiennych poglądów i wizji świata, chęci podtrzymania dialogu. Czy przetrwa obecne zagrożenia? Obecną polaryzację, gdzie wydają się obowiązywać reguły wolnej amerykanki raczej niż etyka poważnego, odpowiedzialnego dyskursu? Gdzie liczy się wygrana za każdą cenę, nawet za cenę dobra kraju? Gdzie chęć porozumienia politycznych oponentów jest bliska zeru? U samych podstaw historii Stanów Zjednoczonych leży sztuka kompromisu. Kompromisu między federalizmem i demokracją. Kompromisu pomiędzy prawami poszczególnych stanów i prawami całego państwa. Sztuka przyjmowania poprawek, otwarcia na konieczność zmian. Sztuka rozmowy. Czy zostało cokolwiek z tych wartości w naszym obecnym społeczeństwie?
***
Żyjemy w niełatwych czasach. Rewolucja automatyzująca wytwórczość zostawia wielu ludzi więcej niż bez pracy, zostawia ich z poczuciem nieprzydatności, wykluczenia. Ich liczba będzie tylko rosła. Rewolucja informacyjna stawia nas wobec problemów, z którymi nie zawsze umiemy się uporać. Jak mówiła Olga Tokarczuk przy odbiorze nagrody Nobla w 2019 roku: “Świat jest tkaniną, którą przędziemy codziennie na wielkich krosnach informacji, dyskusji, filmów, książek, plotek, anegdot. Dziś zasięg pracy tych krosien jest ogromny – za sprawą Internetu prawie każdy może brać udział w tym procesie, odpowiedzialnie i nieodpowiedzialnie, z miłością i nienawiścią, ku dobru i ku złu, dla życia i dla śmierci. Kiedy zmienia się ta opowieść – zmienia się świat. W tym sensie świat jest stworzony ze słów. To, jak myślimy o świecie i – co chyba ważniejsze – jak o nim opowiadamy, ma więc olbrzymie znaczenie./../Wiedzą o tym bardzo dobrze nie tylko historycy, ale także (a może przede wszystkim) wszelkiej maści politycy i tyrani. Ten, kto ma i snuje opowieść – rządzi.” …
Bo ludzie zawsze łączyli się wokół opowieści. Od samych początków. Łączyły ich mity, religie, legendy, wspólnie czczeni bohaterowie. W swojej historii częściej musieli słuchać, niż samodzielnie myśleć. Słuchano autorytetów: ludzi starszych, nauczycieli, władców, kapłanów. W tym sensie było łatwiej. Zwłaszcza że ich otoczenie wyrastało na tych samych opowieściach, one łączyły.
Niegdyś Europa cała
Była gotyckim kościołem.
Wiara kolumny związała,
Gmach niebo roztrącał czołem…
I przyszedł rok 1450, wynalazek druku. Pierwsza rewolucja informacyjna. Za jej twórcę uznaje się Jana Gutenberga, choć w innej formie sztuka drukowania istniała już wcześniej nie tylko w Chinach, ale i w pobliskiej Holandii. Gutenberg jednak ze swoimi udoskonalonymi czcionkami, a potem prasą drukarską zmienił Europę. Na dobre, bo umożliwił czytelnictwo, popularyzację i rozwój wiedzy na niespotykaną wcześniej skalę. Idee renesansu rozprzestrzeniły się po kontynencie inspirując sztukę i myśl ludzką. Ale za to dobro zapłacono również cenę. Po raz pierwszy nie tylko wybrani mogli przeczytać Biblię i okazało się, że nie wszyscy zgodzili się z przyjmowaną dotąd jej interpretacją. Jedna opowieść o świecie rozpadła się na wiele. Za sprawą druku idee Marcina Lutra i Jana Kalwina szybko obiegły Europę:
Jakiś mnich stanął u proga,
Kornej nie uchylił głowy,
Walczył słowami Boga
I wzgardził świętymi kary.
Upadł gmach zachwiany słowy
(Słowacki - „Oda do wolności”)
Gdyby można było te nowe opowieści pogodzić, wzajemnie uzupełnić, tylko wzbogaciłoby to ludzi. Ale sprawy poszły niekoniecznie tym trybem. Rozgorzały religijne spory i wojny. Zapłonęły stosy prześladowań. Wolność myśli nie jest łatwą wartością.
Nasza obecna rewolucja informacyjna ma skalę nieporównywalną z niczym w przeszłości. Zmiany społeczne, która ona tylko przyspiesza, zapierają wielu ludziom oddech. Świat jawi im się niepodobny do wszystkiego, co znali i cenili dawniej. Ten świat w bardzo wielu aspektach jest lepszy, ale inny, dziwny, nie do przyjęcia. Stąd być może ta atawistyczna tęsknota do jednej o świecie opowieści. To garnięcie się do polityków, którzy na skomplikowane pytania udzielają prostych odpowiedzi. Którzy odwołują się do naszych uprzedzeń i przesądów, więc sami możemy poczuć się lepiej. Którzy zapewniają nas o naszej wyjątkowości. Ten głód na wszystko przecież wyjaśniające teorie konspiracyjne.
Kiedy Erich Fromm pisał po angielsku swoją “Ucieczkę od wolności”, wydaną po raz pierwszy w Stanach w 1941, zwrócił uwagę na dwie szczególnie postawy - autorytarną i konformistyczną, które się wzajemnie uzupełniają, bo jedna służy drugiej. Zagrożenie dla demokracji? A któż by się tym przejmował. Byle: dostać 500 plus, benzyna była tańsza, giełda szła w górę, a podatki w dół. Jak w pamiętnym dla pokolenia Polaków, już odchodzących w starość, Marcu 1968. Robotnicy pracujący na Politechnice Warszawskiej czytając plakaty studenckich strajków i postulaty o wolności słowa i prasy, komentowali: Panowie, a co nas wolność prasy obchodzi, napiszcie, żeby kiełbasa w sklepach była, to się przyłączymy… Historia pokazała, że to właśnie ci - już wówczas byli- studenci przyłączyli się do robotników, kiedy osiem lat później komunistyczne służby po nich przyszły w czasie strajków w Radomiu i Ursusie. Inteligencja ruszyła z pomocą organizując komitet ich obrony, KOR*). Czerwony Radom pamiętam siny, jak zbite pałką ludzkie plecy..
Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem. Nie byłem przecież Żydem.
Kiedy przyszli po komunistów, nie protestowałem. Nie byłem przecież komunistą.
Kiedy przyszli po socjaldemokratów, nie protestowałem.
Nie byłem przecież socjaldemokratą.
Kiedy przyszli po związkowców, nie protestowałem. Nie byłem przecież związkowcem.
Kiedy przyszli po mnie, nikt nie protestował. Nikogo już nie było.
(Martin Niemöller)
*) Jeśli będą Państwo mieli okazję, warto obejrzeć nowy film biograficzny o jednym z moralnych gigantów także Komitetu Obrony Robotników, księdzu Janie Ziei.
https://www.youtube.com/watch?v=imnGsZiKtnA
Wybrana bibliografia:
Platon, Dialogi o państwie;
Erich Fromm, Escape from Freedom;
Steven Levitsky and Daniel Ziblatt, How Democracies Die;
Anne Applebaum-Sikorska, Twilight of Democracy