Historia Kazika Jaszczaka | KASIA SUSKI
Każdy z nas ma swój los. A my po prostu nie mamy mocy wobec nieprzewidywalnego biegu zdarzeń, przeznaczenia, fatum… Dziś opowiem Wam o człowieku, którego okrutne zrządzenie losu nie oszczędziło a jego życie w ostatnich tygodniach jest wypełnione słonymi łzami, wielkim smutkiem i niewiadomą… Zacznę od końca.
Piękny, choć wietrzny dzień 30 grudnia 2021. Nic nie zapowiadało tragedii, która wydarzyła się w Superior w Kolorado. Kazimierz Jaszczak wraz z wizytującą ze Szwecji córką odwiedzili Costco. To był radosny dzień, spacer, wspominki rodzinne i dużo miłości. Rozmowa z sąsiadem i przyjacielski telefon znajomego: „Hallo - Kazik czy u was wszystko dobrze? W TV mówią, że niedaleko was jest pożar. Czy oby na pewno macie się OK?” Kazimierz włączył telewizor i rzeczywiście widzi pożar, ale spoglądając za okno swojego domu nie zauważył niczego co mogłoby go zaniepokoić i sprowadzić do podejrzeń, że za kilka godzin jego dom stanie właśnie w tych samych płomieniach. Wiatr z coraz większym natężeniem podrywał się i było coraz bardziej nieprzyjemnie na osiedlu.
Kazimierz Jaszczak, ojciec 2 dorosłych dziś już córek Zuzanny i Elżbiety wyemigrował z Polski w 1982 roku. Jak zaznaczył był przekonany, że kontrakt, na który przyleciał zakończy się po roku i będzie mógł wrócić do domu, do żony i małych dzieci. Jednak kontakt przedłużył się o kilka lat i w wyniku tego kobiety jego życia przeniosły się na stałe do USA. Najpierw było Dallas, później do Denver. Zaczęło się normalne życie emigrantów: praca, rodzina, wakacje, spotkania z Polonią. Joasia, żona Kazika była miłością jego życia. Znali się z widzenia ze szkoły, ale tak naprawdę poznali się na prywatce, potem był romantyczny spacer przy blasku księżyca i jak Kazik wspominał przepiękne pole margerytek, gdzie oboje zapałali do siebie tą prawdziwą młodzieńczą miłością, taką o jakiej mówi się w bajkach. Jak mi powiedział byli sobie przeznaczeni. Wszystko byłoby pięknie, gdyby Joasia nie zachorowała. Cała czwórka kochającej się rodziny walczyła z chorobą Joasi kilka lat i jak nie przystało na bajkę, która zawsze kończy się happy endem - Joasia przegrała walkę z rakiem i odeszła w 2013 roku.
To była straszna trauma dla całej rodziny. Patrząc na Kazika zobaczyłam jak jego oczy zrobiły się mokre a po policzkach popłynęły łzy. Nie zdążyłam o nic zapytać, sam zaczął.
- Stałem nad Joasią, patrzyłem, jak umiera i byłem bezradny! Nie byłem w stanie nic zrobić! To była moja największa porażka, bo nie umiałam jej pomóc, nic nie mogłem zrobić, stałem i płakałem z bezradności, nie wiedziałem, jak wyrwać ją z rąk śmierci…” Przełknęłam ślinę, odkręciłam butelkę i napiłam się z niej wody by nie rozpłakać się. Kazik mówił dalej: Mój dom, dom mojej Joasi, Zuli i Eli, nasz dom wypełniony był pięknymi wspomnieniami. Nie raz słyszałem: „Kazik po co ci taki duży dom, dziewczyny dawno na swoim, Joasi nie ma, sprzedaj”. Ale ja trzymałem w nim całe nasze życie. Święta, wspomnienia, żale, radości, przypalone potrawy i smaczne obiady. Kłótnie i szczęście, wszystko to co od 1996 roku budowaliśmy jako rodzina. 30 grudnia, gdy nagle policja zapukała do drzwi i kazała się ewakuować, nie pomyślałam ani w jednej sekundzie, że dom, w którym stałem będzie za kilka godzin tylko marnym pyłem i wspomnieniem. Nie myśląc tragicznie przygotowałem kilka osobistych dokumentów oraz teczkę z komputerem z pracy. Zula, jako że przyleciała na święta ze Szwecji, gdzie mieszka na stałe zamknęła swoją walizkę i odruchowo postawiła ją przy drzwiach. Mieliśmy wychodzić na prośbę policji, ale mówię do Zuli: Chodź zjemy sobie zupkę, jestem taki głodny. Nie myślałam poważnie o tym, że rzeczywiście coś się wydarzy, nawet przez myśl nie przeszło mi, że może wydarzyć się coś najgorszego… Zupa była smaczna, jak nigdy, smakowała mi tak jakbym jadł taką pierwszy raz w życiu, a przecież gotuję na co dzień i zupę spod mojej ręki jem setki razy w roku. Było około 4 po południu, zjedliśmy i poczułem lekką woń dymu. Na początku nie było widać ognia, ale woń była odczuwalna… Gdy wyszedłem na chodnik zobaczyłem pierwsze płomienie na początku ulicy, na której stał mój dom. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że to co się dzieje jest prawdziwe i to czas, aby realnie spojrzeć na sytuację, zacząć uciekać. Wzięliśmy nasze podręczne rzeczy, wyszliśmy z domu zamknęliśmy go jak zawsze, wsiedliśmy do auta i staraliśmy się ruszyć w stronę parkingu jednego z pobliskich supermarketów, który widać z mojego domu. Ulica była już zablokowana przez lekką panikę sąsiadów, którzy chcieli się wydostać z ulicy tak samo jak my, więc wyjazd był utrudniony. Ludzie zaczęli jeździć trawnikami przez pole, otwartą przestrzeń, która była zaraz za moim i innymi domami. Choć nie ma tam drogi postanowiłem zrobić to samo…
Wiatr był coraz silniejszy i coraz bardziej natarczywy, w powietrzu latały malutkie drobinki żaru co spowodowało mój jeszcze większy niepokój. Choć nadal myślałem, że za niebawem może nawet jutro jak pożarł będzie ugaszony (bo przecież się uda, strażacy opanują sytuację) i wrócę do mojego domu. Dojazd na parking sklepu, o którym wspomniałem wcześniej zajął mi około trzech minut. Razem z Zulą dojechaliśmy, zaparkowałem tak by widzieć nasz dom… i to co zobaczyłem kompletnie zmieniło moje wyobrażenie, moją pewność, że dom, który był domem miłości płonie.
Wysiadłem i nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Płonący dom… płomienie zajęły mój piękny duży taras a następnie całą pozostałą powierzchnię, miejsca, gdzie czułem się najbardziej bezpieczny. Mój dom płonie a ja po raz drugi stałem I patrzyłem na to co się dzieje i ze łzami w oczach po raz drugi byłem bezradny, bezczynnie stałem niczym wmurowany w beton parkingu, unieruchomiony patrząc jak ogień zabiera wszystkie moje wspomnienia, przeżycia, pamiątki, uczucia, wszystko, co ten dom posiadał. Nie byłem w stanie myśleć co tam zostawiłem. Zdjęcia, pamiątki, ważne lub mniej ważne dokumenty, nowy ekspres do kawy, który kupiłem sobie na 70 urodziny, o którym tak marzyłem. Przez chwilę przeleciało mi przez głowę jak remontowałem go własnymi rękoma… Byłem w jakimś takim wymiarze, którego nie potrafię opisać. Czułem pustkę…, ale to co najbardziej zjada mnie od środka to właśnie ta ponowna bezradność, że znów stoję i patrzę na los, który mnie spotyka. Czułem się po raz drugi, że przegrałem moje życie, czułem się pokonany po raz drugi… Najpierw zmarła moja żona i nie mogłem, nie potrafiłem odwrócić losu a teraz wszystko co miałem, dorabiałem się i pracowałem znika na moich oczach w mgnieniu oka. Jedno mrugnięcie powieką odsłaniało kolejne płomienie, kolejną łzę.
Przerwaliśmy na chwile nasza rozmowę na kolejny łyk wody…. nie umiałam powstrzymać łez i swoich emocji. Kazik siedział mocno wciśnięty w fotel jego oczy były mokre, twarz czerwona a łzy płynęły po policzkach. Łzy niczym grochy… Tego dnia Kazik z Zulą nie mieli już do czego wracać. Nie mieli, bo nie było ich domu. Nie było nic, wszystko pochłonął ogień, który w bardzo złośliwy, nieokiełznany sposób połykał kolejne domy. Ogień skakał niczym balansująca piłka, którą bawią się dzieci. Skakał z domu na dom omijając kilka po drodze. Dając niektórym szczęście a niektórym tra- gedię.
Pierwsze trzy noce Kazik i jego córka spędzili u przyjaciół, którzy dali im schronienie, dobro i wszystko to co było w tym czasie dla nich najcenniejsze - poczucie bezpieczeństwa.
- Córka chciała odwiedzić ‘dom’ już na drugi dzień ale powiedziałam jej dość spokojnie: „Zula, po co tam chcesz jechać tam już nic nie ma, po co chcesz tam patrzeć?” Nie czułem potrzeby by jechać na zgliszcza nie czułem żadnego pociągu by jechać i patrzeć co zostało. Nie umiem wytłumaczyć tego uczucia ani zachowania. Kompletnie nie chciałem wsiadać w samochód i jechać w stronę naszego adresu. Minęły trzy dni i poczułem, że to czas by zobaczyć, jak wygląda nasz ‘dom’. Pierwsze spalone domy napotkaliśmy na początku naszego osiedla wjeżdżając z głównej drogi w osiedlową uliczkę. To nie były domy… to była czarna rzeczywistość, w którą dopiero wjeżdżaliśmy, to były początki piekła, które pojawiło się przed naszymi oczami. Czarne, okopcone fundamenty domów, śmierdzące powietrze, które unosiło się, którym oddychaliśmy było niczym droga krzyżowa, która prowadziła nas coraz bliżej do naszego domu. Kilka domów moich sąsiadów spłonęło. Zula wpadła w histerię, bardzo płakała, zakrywała oczy, krzyczała ‘nie, nie!’. Była rozzłoszczona, naprawdę obficie płakała, histerycznie. Mieliśmy kilka spalonych domów po prawej stronie ulicy… lewa była nienaruszona. Nadal stały domy, piękne takie jak mój jeszcze sprzed trzech dni. Prawa strona niczym pod pstryknięciem palca zmieniła się w okrutne piekło czarnych, spalonych murów, wraków samochodów, spalonych willi. Jedziemy dalej i widzimy kolejne nienaruszone domy. Wyłoniły się niczym piękna dolina w bajkowej opowieści, było ich kilka. Jadąc dalej zobaczyłem dom moich sąsiadów tuż przez tzw. miedzę. Patrzę, stoi nienaruszony, następny był mój – to znaczy - nie było go wcale. To co zostało to nadpalone mury garażu, skrzynka pocztowa i wystające czarne kikuty spalonej konstrukcji domu. Jechałem ściskając kierownicę w rękach tak mocno, że czułem jakby moje kości w palcach kruszyły się, jakby łamały się na tysiące małych kawałków… Zatrzymałem się … Zula wysiada, płacz, lament, histeria i brak słów. Po prostu brak jakichkolwiek słów prócz ‘Nie!!!’. Wysiadłem z samochodu dotknąłem kawałka ściany, która jeszcze do trzech dni wstecz była moim garażem i sam siebie zapytałem - dlaczego? Dlaczego mi się to przytrafiło, dlaczego ja, po prostu, dlaczego? Śnieg, który spadł 31 grudnia przykrył gruz i zagłuszył widok domu sprzed trzech dni domu, mojej oazy spokoju, oazy mojej rodziny i przyjaciół. Punkt widzenia był jeszcze bardziej widoczny, gdyż czarne kolory odbijały się w śniegu jeszcze mocniej, co dawało opłakaną wizję tego co miałem przed oczami. Czarne, wystające kikuty drewna konstrukcji domu, zwęglone elementy, które trzymały dom były pyłem, były niczym połamane zapałki. Moje całe życie runęło w gruzach czarnego węgla, smrodu, który po dziś dzień czuję i widzę podczas każdej nocy, gdy zasypiam i się budzę. Widok, który jest moim drugim koszmarem po tym jak moja żona Joasia odeszła. Stałem na wjeździe przed moim domem i byłem tak zagubiony, że nie wiedziałam czy to sen czy jawa czy to żart czy ukryta kamera a może po prostu jakiś kawał, który ma odzwierciedlić moje uczucia i zachowanie. To co widziałem dookoła siebie, sąsiadów ze szczęśliwej lewej strony ulicy i tych z prawej strony, czyli ich lament, ich nieszczęście i to jak bardzo jesteśmy w tym czasie tacy sami, przeraziło mnie. Nie potrafiłem ruszyć nogą, mrugnąć okiem nie potrafiłem oddychać jak dotychczas… Ktoś z was powie - no tak, było ubezpieczenie, a co tam, dostanie pieniądze odbuduje dom i będzie jak kiedyś. Ale NIE! Domu nie tworzą cegły, ładne kafelki w kuchni czy łazience nie tworzy go wyposażenie, konstrukcja.
Dom to wspomnienia, pamiątki, uczucia, które były w nim zawarte, które tworzyły się latami, które rodziły się w tych ścianach w środku serca tego właśnie domu. Dom to atmosfera ludzi, którzy w nim mieszkali, budowali go, przeżycia, sytuacje. To wszystko jest domem. Teraz nie mam nic, jestem pusty od zewnątrz jak i od środka. Jestem bezdomny prosto mówiąc, nigdy bym nie powiedział, że coś takiego mnie spotka. Ja, człowiek wykształcony posiadający pracę, uczciwie pracujący, zarabiający… Nie mam domu, jestem pozbawiony tego na co pracowałem całe moje życie. Po prostu nie mam gdzie wrócić. Miejsce, gdzie się mogę zatrzymać, owszem to miejsce, gdzie będę chwilę, to miejsce, z którego płynie pomoc, za którą jestem wdzięczny moim sąsiadom, którzy przygarnęli nas na te ostatnie 2 tygodnie. Ale tak naprawdę nie mam gdzie wrócić.
Na dzień dzisiejszy jedno z przemyśleń moich to: nigdy nie zadawać sobie pytania dlaczego? Dlaczego ja? To pytanie jest w stanie wpędzić do grobu, to pytanie pogrąża w jeszcze większej bezradności, depresji. Nie ma odpowiedzi na to pytanie…
Pytałem siebie, dlaczego nie zabrałem więcej rzeczy niż dokumenty i teczkę z komputerem z pracy. A przecież mogłem wziąć albumy które moja żona tak skrzętnie tworzyła z naszymi wspomnieniami. A może ważniejsze były pamiątki rodzinne? Może drogie buty czy garnitury, hmm, może ten ekspres do kawy, o którym tyle marzyłam… A może ulubione książki mojej żony czy pamiątki po córkach z czasów szkolnych? Jesteśmy mądrzy po szkodzie, po szkodzie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystko, być mądrzejszymi, mieć bardziej głowę na karku, być ogarniętymi…fakt. Ale w momencie, kiedy dzieją się rzeczy, których nie przewidujemy w czarnych kolorach i nie myślimy negatywnie, mamy nadzieję i jesteśmy dobrej myśli. Jak się to mówi nadzieja umiera zawsze ostatnia. I choć widziałem jak mój dom zabierają płomienie to trzy dni później jadąc do ‘domu’ nie wyobrażałem sobie, że sytuacja nie będzie aż tak beznadziejnie zła, że w ogóle może to był tylko sen.
- Kasia, ja wtedy byłem bezbronny jak dziecko, jak małe dziecko, które nie zna świata, nie zna życia, które potrzebuje pomocy… Dziś dwa tygodnie po tych wydarzeniach nadal czuję się zagubiony niczym maluch zaraz po urodzeniu. Każdej nocy, kiedy kładę się spać w nie swoim łóżku, w pokoju, który użyczyli mi cudowni sąsiedzi, którzy każdego dnia pomagają mi dając dobre słowo i schronienie nad głową, kiedy zamykam oczy widzę te płomienie. Budzę się mokry od stóp do głów i boję się ponownie zamknąć oczy, aby widzieć ponownie to co widziałem tego feralnego dnia. Każdy dzień, każda godzina to stres. Walka z ubezpieczeniem, szukanie pomocy, proszenie o pomoc. Czuję się jakbym nie należał do społeczności, bo po prostu prócz kilku rzeczy i auta nie mam nic. Moje życie zaczyna się od nowa, muszę budować wszystko od najmniejszych drobniejszych rzeczy. Mając 72 lata czuję się jakbym przyleciał tutaj po raz pierwszy, nie miał nic i zaczynał moją historię zupełnie od nowa…
Czy chce to robić? NIE! Czy mam wybór NIE! Nie uśmiecha mi się bycie tak do tyłu ze wszystkim, nie wiem czy mam tyle siły na wojnę z prawem, z ubezpieczeniem z tym wszystkim co tak naprawdę się dopiero zacznie. Niebawem moja córka Zula wraca do Szwecji, do swojego domu a ja zostanę sam. Sam w obcym mieszkaniu, które muszę wynająć z czasem, bo póki co mieszkam u sąsiadów. Za kilka dni przeprowadzam się do domu przyjaciół, którzy tymczasowo mieszkają w Kalifornii i pozwolili mi zasiedlić się w ich domu w Longmont do końca lutego. Przepiękna pomoc, bez której byłoby mi jeszcze ciężej…, ale już od marca muszę znaleźć apartament, na którym zacznę nowe życie. Ktoś by powiedział „kawalerskie”, bo przecież nie mam nic, nie mam złamanej łyżki, takie nastoletnie. Mam dość sporą górę ubrań, którą ofiarowali mi darczyńcy, ludzie, których nie znam, którzy okazali mi swoje serce. Mam kilka par butów i ciepłe odzienie. Dostałam łóżko od znajomej i kilka drobiazgów na wyposażenie kuchni. Ale tak naprawdę potrzebować będę wszystkiego. Mieszkanie wynajmę zupełnie puste, więc będę potrzebował całe wyposażenie, począwszy od najmniejszych przyborów w kuchni poprzez meble czy wyposażenie łazienki, ręczniki, pościel, talerze.
Rodzina, która zaopiekowała się Kazikiem mieszka na ulicy obok. Ich córka założyła na Internecie zbiórkę pieniędzy, która ma pomóc Kazikowi w tym trudnym czasie. Nasz bohater, bo takim mianem należy go określić, bohater, bo życie go nie oszczędzało w przeszłości aż po czas teraźniejszy potrzebuje naszej pomocy. Drodzy Rodacy, Czytelnicy i Przyjaciele proszę o POMOC! Córka zaprzyjaźnionych sąsiadów ruszyła z pomocą na stronie GoFundMe (detale na końcu tego tekstu). Pieniądze, które zostaną mu wypłacone z ubezpieczenia nie pokryją w całości budowy domu. Koszty budowy nowego domu będą dużo wyższe niż były w latach 90tych, dlatego tak ważna jest ta zbiórka pieniędzy. Jak wiecie na osiedlach panują przepisy, których nie można ominąć w żaden sposób i dlatego prosimy o pomoc pieniężną by można było wykorzystać ją do maksimum.
- Moim największym marzeniem jest odbudować dom… i choć wiem, że szczęście, wspomnienia, które w nim były przez lata zbierane nie zostaną od tak odtworzone i wmalowane we wnętrze tego domu, ale mam nadzieję, że los będzie łaskawszy i pozwoli mi pożyć kilkanaście lat w zdrowiu abym mógł ponownie wpisać rodzinna aurę, atmosferę w dom, który chcę odtworzyć. Chciałbym by był identyczny we wszystko co było kiedyś, by był tak idealny jaki był…, aby moje córki mogły spędzać ze mną kolejne święta, wakacje, wieczory a w porannym czasie pić wspólnie kawę na tarasie, gdzie przed laty dzieliliśmy jedno powietrze - całą naszą czwórką. Na razie to są marzenia, ale są tak silne, że nie ma dnia bym zapomniał o nich.
Kazik potrzebuje dosłownie wszystkiego by wyposażyć swój „tymczasowy dom”. Dlatego proszę Was wszystkich o pomoc. Uruchommy naszą wyobraźnię, sprawdźmy nasze domy co możemy oddać Kazikowi w dobrej wierze. Co jest nam niepotrzebne a co dla niego jest bezcenne. Zmobilizujmy się solidarnie i pozwólmy naszemu koledze, przyjacielowi, bohaterowi poczuć się wyjątkowym i chcianym w naszej społeczności. Kazik jest bardzo skromnym człowiekiem. Mimo wielkich przeżyć, które go spotkały jest uśmiechnięty i zawsze pomocny dla innych. Jego głos jest aksamitnie delikatny nawet teraz. Jego łzy są szczere a prośba o pomoc z jego strony głośna. Nie wstydzi się prosić, dlatego każda gazeta, wiadomości, lokalny Czerwony Krzyż czy inne instytucje, które się do niego zgłaszają są przez niego miłe przyjmowane.
Zapytałam Kazika czy czasem nie ma dość tych pytań, tego całego ciągnięcia za język jak to było, a co czujesz, a co teraz, a jaka będzie twoja przyszłość? Spojrzał na mnie szklistymi oczami podniósł, luk brwiowy i odpowiedział:
- Kasia, ja czuję, że musze tak zrobić, muszę mówić o tym i odpowiedzieć na wszystkie pytania. Muszę, bo czuję się też odpowiedzialny, za tych którzy tego nie robią. Nie robią, bo nie mają tyle odwagi lub są życiowo niezaradni czy są w depresji lub po prostu zamknęli się w sobie i czekają by może się obudzić ze złego snu. Czuję, że na moim przykładzie inni mogą wyciągnąć wnioski dla samych siebie i iść dobrą drogą, walczyć, nie poddawać się i iść po swoje, bo przecież nie zrobiliśmy nic złego by być w takiej sytuacji jaka nas dotknęła.
Kiedy przed wywiadem podjechałem pod adres domu Kazika, nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Kazika znam około trzech lat i nigdy nie byłam u niego w domu, ale parkując samochód naprzeciw zgliszczy rozpłakałam się, bo czułam jakbym była tam od zawsze. W powietrzu czułam smutek… to co zobaczyły moje oczy było czymś czego nigdy w życiu nie widziałam, na filmie owszem, ale wszyscy wiemy, że filmy są nieprawdziwe… Zobaczyłam ludzką przepaść, załamanie, straszny smutek, brak życia, brak nadziei. Kazik stał na górze spalonego drewna i grzebał coś w resztach zwęglonych „śmieci”. Nagle Zula wyciągnęła spod góry spalonych desek małą okopconą z każdej strony szafeczkę. Z wielką radością krzyknęła: tata to moja szafka, zobacz jeszcze jest prawie cała a w środku na pewno są moje pamiątki! Po czym Kazik za pomocą siekiery podważył górną część szafki, odpadła dość łatwo. Zula wzięła w rękę małą drewnianą podstawkę, która była w pierwszej szufladzie, spojrzałam na nią, w jej oczach pojawiły się łzy. Tatuś, zobacz to moja ulubiona podstawka pod kubek, zobacz i moja naklejka Walcząca Polska i spójrz stare pieniążki, które zbierałam i naklejka z CU a nawet ulubione długopisy.
Patrzyłam na nią w ciszy, nie wiedziałam, czy skakać, czy krzyczeć, czy objąć ją, bo jej reakcja na tak pospolite rzeczy była niczym wygrana 100 milionów w lotto. Uwierzcie mi drodzy czytelnicy to co widziałam podczas mojej wizyty tam na miejscu przez te ponad 2 godziny pokazało mi, że życie złożone jest z nas, z naszych wspomnień, uczuć, radości, szczęścia z atmosfery, którą tworzymy. Nie z drogich samochodów, markowych ubrań, które często mamy ochotę posiadać… Ta mała nadpalona, okopcona podstawka pod kubek była wszystkim, była bezcennym wspomnieniem, była historią! Takich przykładów mogę przytoczyć wam wiele właśnie z tego jednego dnia, ale uwierzcie mi, że zabrakłoby papieru gazety. To co mogę zrobić to prosić was o pomoc, o otworzenie waszych serc, nie tylko o waszą modlitwę, współczuje, ale i o datki pieniężne oraz rzeczowe, bez których Kazik nie poradzi sobie. Dołóżmy mu do tego co ubezpieczenie wypłaci i do tego co własnymi rękami zarobi w pracy, bo nadal pracuje i jak zaznaczył jego emerytura będzie musiała poczekać kilka dobrych lat na odpoczynek. Będzie chciał pracować jak najdłużej by spełnić swoje marzenie i odbudować dla siebie i dla swoich dzieci dom, który był wszystkim dla nich. Pomóżmy mu w tym, bądźmy solidarni, bądźmy przy nim by poczuł, że nie jest sam. Tak na zakończenie zapytałam: “Kazik o czym jest to wszystko”? O czym jest to co się wydarzyło ta cała dramatyczna historia”? Po raz kolejny odkręcił zakrętkę w butelce wody, którą podczas naszego spotkania ściskał w dłoniach, wziął kolejny łyk by połknąć kolejną łzę:
- Ta historia nie jest o mnie, ona jest o ludziach, którzy są dobrzy. O relacjach międzyludzkich i byciu dobrym dla siebie. O pomocy, smutkach, radościach, miłości, przyjaźni o tym, że kiedy dotyka nas tragedia mamy wokół siebie dobre anioły, które schodzą z niebios by nam pomóc, by pozwolić nam jeszcze kiedyś się uśmiechnąć. I myślę, że właśnie o tym jest ta cała historia, która zaczęła się 30 grudnia 2021 roku w ten jakże piękny, ale wietrzny dzień.
Przyznam, że nie wiedziałam co mam odpowiedzieć. Nie mam przygotowania autorskiego czy szkoły dziennikarskiej, mam tylko swoje ludzkie uczucia. Podniosłam się z kanapy i z całych sił jakie tylko Pan Bóg mi dał objęłam Kazika i ścisnęłam tak mocno, że zabrakło mi tchu. Jesteś wyjątkowym człowiekiem i mam nadzieję, że tacy sami wyjątkowi ludzie pomogą Tobie w tym trudnym czasie.
Proszę Was wszystkich o pomoc. Jeśli macie jakiekolwiek rzeczy użytku domowego, w dobrym stanie, których nie potrzebujecie kontaktujcie się ze mną lub osobiście z Kazimierzem Jaszczakiem. Jakakolwiek pomoc jest bezcenna. Prawnicza, budowlana, uzupełniająca jego tymczasowy dom czy ten, który będzie starał się odbudować. Naprawdę wszystko się liczy. Z głębi serca dziękuję. Wiem, że wspólnie jesteśmy w stanie zdziałać cuda, a sytuacja jest naprawdę wyjątkowo tragiczna. Zjednoczmy się i dajmy Kazikowi tę pomoc, bez której naprawdę będzie mu ciężko.
Kasia Suski: 303.726.2912 | kasiacol@gmail.com
Kazimierz Jaszczak: 303.882.7673