Zycie Kolorado
Blog 6_24.jpg

Na skróty

Na uro­dzi­ny dziec­ka świat ni­g­dy nie jest go­to­wy | HANNA CZERNIK

Stanisław Wyspiański - Śpiący Jaś | 1904 rok

Jesz­cze na­sze okrę­ty nie po­wró­ci­ły z Win­lan­dii.

Jesz­cze przed nami prze­łęcz św. Go­thar­da.

Mu­si­my zmy­lić stra­że na pu­sty­ni Thor,

prze­bić się ka­na­ła­mi do Śród­mie­ścia,

zna­leźć doj­ście do kró­la Ha­ral­da Oseł­ki

i cze­kać na upa­dek mi­ni­stra Fo­uché.

Do­pie­ro w Aca­pul­co

za­cznie­my wszyst­ko od nowa…

Żyjemy w trudnych czasach - słowa być może najczęściej wypowiadane w historii. Bo susze, bo powodzie, bo trzęsienia ziemi - dosłowne i przenośne - bo rewolucje, bo zarazy, bo wojny. Polityczny terror, polityczna dezintegracja, korupcja. Zawsze coś grozi, zawsze się czegoś obawiamy. Nie tylko kataklizmów, ale i codziennych trudności - czy będzie praca, czy będzie można zapewnić byt rodzinie, czy będziemy zdrowi. Historia ludzkości to naprawdę historia zmagania się z dniem codziennym, ale dopiero u schyłku ubiegłego stulecia zaczęto naprawdę tak o niej pisać. Dawniej podręczniki do historii wypełniały opisy bitew, układów politycznych, przesuwania się granic, daty wielkich wydarzeń. Voltaire ujął to brutalnie: Historia wielkich wydarzeń na tym świecie jest zaledwie historią jego zbrodni. Informacje, jak wyglądało zwyczajne życie, rozsiane były po pamiętnikach, jak Dziennik Samuela Pepysa czy Les Confessions Jana Jakuba Rousseau, utrwalone w listach, na rysunkach, scenach rodzajowych, portretach. Ale siłą rzeczy dawały one tylko fragmentaryczny obraz, bo takie relacje tworzyły osoby z klas średnich i wyższych, jako że lud, czyli przeważająca większość społeczeństwa, zwykle nie umiał pisać i czytać. Im bliżej naszych czasów, tym przekazów więcej oczywiście i wystarczająco jest źródeł, by móc odtworzyć choćby w przybliżeniu warunki życia naszych przodków i wyobrazić sobie ich świat. Nie był łatwy.

Czytający Tytus - van Rijn, jedyny syn Rembrandta

1657 rok

Żyjąc w czasach wszechobecnej ele-ktryczności, urządzeń ułatwiających każdą czynność nie zdajemy sobie często sprawy, jak od niedawna ludzkość ma takie udogodnienia. Nasze rozświetlone miasta i domy, możliwość czytania o każdej porze dnia i nocy, oglądania filmów, czy po prostu pracy w ogrzanych lub ochłodzonych w zależności od potrzeby wnętrzach, łatwość komunikacji - to jest świat niewyobrażalny dla naszych przodków. Dla nich wraz z zachodem słońca zapadała ciemność, której nie mogły rozproszyć okazjonalne pochodnie na zewnątrz, kaganki czy świece we wnętrzach. Świece woskowe były zresztą drogie, mogli sobie na nie pozwolić tylko zamożni, reszta radziła sobie oświetleniem ze zwierzęcego tłuszczu, spalającego się szybko i nie pachnącego pięknie, a i ten trzeba było oszczędzać. Albo i z innych mało apetycznych substancji. Na obrazach, rycinach z poprzednich epok widzimy nierzadko osoby czytające, haftujące, szyjące coś przy świecy, która oświetla niewielki krąg, reszta pokoju tonie w mroku. Starzy mistrzowie oskarżani czasem bywali o ciemną tonację ich płócien, o - w słowach jednego krytyka - brązowy sos wypełniający ich dzieła. Dopiero impresjoniści, głosiły zachwyty, wyszli w teren i rozświetlili malarstwo na zawsze. Nie umniejszając zasług impresjonistów, można zastanowić się, czy jednak ta ciemność nie oddawała po prostu rzeczywistości. Widać to wyraźnie u wielkiego Rembrandta - mistrzowsko operował on światłem, a jednak jest ono zawsze skierowane na mały fragment portretu czy sceny, reszta jest nie tyle milczeniem, co mrokiem.

Do ciemności przyzwyczajano się od małego. Uczono, jak się w niej poruszać. Jan Jakub Rousseau, autor jednego z pierwszych traktatów o wychowaniu, powiastki dydaktycznej Emil z połowy osiemnastego wieku zalecał, aby uczyć dzieci pokonywania po ciemku labiryntów zbudowanych ze stołów i krzeseł. Jedną z popularnych zabaw w Anglii w szesnastym wieku była gra „Czy mogę się tam dostać, zanim zapalą świece?” Dzieci dzielono na dwie grupy, jedna była podróżnymi, druga wiedźmami. Podróżni mieli dotrzeć do domu, zanim zostaną złapani przez wiedźmy, symbolem ich pojawiania się była zapalona świeczka. Choć rzecz traktowała o ciemności, przekaz był jasny – naucz się wracać do domu przed zmierzchem, albo zostaniesz osaczony przez złe moce. Obawy były jak najbardziej uzasadnione. Wszędzie czyhały nie- widoczne w ciemności niebezpieczeństwa. Złodzieje i bandyci to jedno, ale groźnymi bywały też po prostu połamane drzewa, rowy, ścieki, głazy na drodze. Zamożne osoby mogły pozwolić sobie na służącego, który oświetlał im nocą drogę do domu, w mieście zaś można było wynająć chłopca, którego nazywano w Anglii link boy, od słowa link, czyli pochodnia. Niestety istniało ryzyko natrafienia na przewodnika, który miał układ ze złodziejami i naprowadzał na nich swoich podopiecznych. Taka przygoda przytrafiła się na przykład Danielowi Defoe, autorowi Przypadków Robinsona Crusoe i - nomen omen, o czym za chwilę - Dziennika roku zarazy.

Rzecz prosta niebezpie- czeństwa czyhały nie tylko w ciemnościach, aczkolwiek jedno z nich w znacznej mierze w metodach rozpraszania mroków miało swoje źródło. Otwarty płomień świec, kaganków, łuczyw niósł ze sobą oczywiste zagrożenie. Toteż zwłaszcza dzieci były uczone surowo ostrożności z ogniem. W literaturze dziecięcej aż roi się od groźnych ostrzeżeń i przerażających przykładów. Niezwykle popularny w pierwszej połowie XIX wieku wiersz The Dreadful Story of Pauline and the Matches wywoływał taką wizję horroru:

So she was burnt with all her clothes,

And arms and hands, and eyes and nose;

Till she had nothing more to lose

Except her little scarlet shoes;

And nothing else but these was found

Among her ashes on the ground…

Bo też pożary pochłaniające domy, wsie, a nawet dzielnice miast były niemal na porządku dziennym. Wielki pożar Londynu w 1666 roku, który zniszczył dwie trzecie stolicy Anglii, dodał do nieszczęść mieszkańców, nękanych właśnie epidemią dżumy - w ciągu poprzedzających miesięcy zmarła na nią jedna czwarta londyńczyków. To o niej pisał Daniel Defoe w swoim Dzienniku roku zarazy - odtwarzanym znacznie później z zapisków jego wuja, Henry’ego Foe, jako że sam Daniel był w czasie epidemii małym dzieckiem. Ta epidemia nie miała zasięgu i grozy ‘czarnej śmierci’ z wieku czternastego, która zmniejszyła ludność Europy niemal o połowę, ale należała do najbrutalniejszych w serii cyklicznie powtarzających się plag dżumy i ospy, tyfusu, cholery czy szkarlatyny poza innymi infekcjami. Ludzie byli wówczas wobec choroby bezradni. Wiedza medyczna miała więcej wspólnego z przesądem niż nauką. Wierzono, zgodnie z teorią zapoczątkowaną jeszcze w starożytności w czasach Hipokratesa, że o zdrowiu decyduje równowaga płynów wypełniających ciało, tzw. humorów: krwi, żółci, śluzu (flegmy) i czarnej żółci. Zaburzenie tej równowagi natomiast powoduje chorobę, co może na przykład nastąpić przy otwieraniu się porów w czasie kąpieli - jak wierzono od czasów czternastowiecznej dżumy - bo nie tylko humory tracą balans, jeszcze złe, morowe powietrze może do naszych ciał wtargnąć! I choć na przykład Rousseau zalecał w Emilu, żeby zaniechać francuskiej praktyki kąpania dziecka tylko raz tuż po urodzeniu w wodzie z winem, a potem już nigdy i przekonywał o zaletach higieny, to większość ludzi po prostu nie miała na to warunków i czasu. Nawet gdyby czytali oni Emila… Praca bowiem wypełniała dzień od świtu do nocy, a wraz nadejściem epoki industrialnej rzecz się tylko pogorszyła. Pracowali nie tylko dorośli, pracowały dzieci. Sześciolatki obu płci zatrudniane bywały w kopalniach, gdzie potrzebne były ich zręczne, gibkie, małe ciałka. W manufakturach fajansu i porcelany myły one naczynia z osadów ołowiu i arszeniku. Na wsiach pomagały w gospodarstwie, w miastach w fabrykach. Wybitny filozof oświeceniowy John Locke - który zgodnie z ideami epoki wprowadził do wychowania pojęcie tabuli rasy, czystej karty w przeciwieństwie do dotychczas panującego przekonania, że dzieci są w pełni ukształtowanymi ludźmi tylko mniejszymi - spokojnie stwierdzał, że trzylatki już mogą pracować i nikogo to nie dziwiło ani oburzało. Little Blue Boy z popularnego wierszyka, któremu owce weszły w szkodę, nie mógł mieć więcej niż właśnie 3,4 latka.

Diego Velazquez, 1654 - Małgorzata Infantka w różowej sukience,

która przeżyła wprawdzie dzieciństwo,

ale zmarła w połogu w wieku 22 lat

Najcięższy los mieli, szczególnie w Anglii, kominiarczykowie - chimney sweeps, zwani także climbing boys. Zaczynali zwykle pracę w wieku pięciu lat czyszcząc kominy częstokroć zawiłe jak labirynty, w ciągłej sadzy, zatruwając młode organizmy. Kiedy dochodzili do lat 12 wyglądali jak starzy ludzie.

To był brutalny świat, świat małych trumien - jak ujął to Bill Bryson w swojej bestsellerowej książce At Home. Nie tylko na skutek trującej, wyczerpującej pracy. Już samo przyjście na świat stanowiło wielkie zagrożenie. Przy jakiejkolwiek komplikacji nie było pomocy - domorosłe akuszerki niewiele mogły zrobić, lekarze - jeśli w ogóle zostali wezwani - często raczej szkodzili niż przynosili ulgę. Standardowym procederem, jak w całym ówczesnym lecznictwie, było puszczanie krwi - gdy wyczerpane już i tak matki mdlały, uważano to za sukces, utrata przytomności miała rozluźnić mięśnie i przynieść odpoczynek. Gdy dziecko położone było poprzecznie i nie można go było obrócić ręcznie, lekarze nie dysponowali instrumentami, które mogłyby w tym pomóc. Po dniach bezproduktywnych skurczów i prób często oboje, matka i dziecko, umierali w agonii. Kiedy wreszcie przyszedł wynalazek położniczych kleszczy, które umożliwiały przekręcenie noworodka, niestety nie towarzyszyła mu długo jeszcze wiedza o konieczności dezynfekcji i kobiety dalej umierały na tzw. gorączkę połogową, o której pierwsza wzmianka pochodzi z Lipska z 1652 roku, ale która z pewnością istniała już dużo dawniej. Wydawała się ona tym bardziej tajemnicza, że następowała zwykle kilka dni po szczęśliwym, wydawałoby się, porodzie w szpitalu - infekcja potrzebowała tych kilku dni, by opanować organizm. Ówcześni lekarze nie rozumiejąc jej istoty i mechanizmu, przypisywali winę ‘morowemu powietrzu’, albo… niskiej moralności ofiary dodając obrazę do krzywdy, gdy tymczasem to ich nieumyte ręce roznoszące zarazki odpowiedzialne były za tragiczny obrót spraw. Dopiero w 1847 roku węgierski lekarz, Ignaz Semmelweis, nakazał mycie rąk roztworem chloru w klinice, w której pracował w Wiedniu. Śmiertelność wśród rodzących spadła tam z dziewiętnastu procent do dwóch.

Tragedie porodowe zdarzały się w każdym środowisku, nie oszczędzały osób najbardziej prominentnych. W 1817 roku zmieniły najprawdopodobniej historię. 21 letnia księżniczka Charlotta Hanowerska, następczyni brytyjskiego tronu, zmarła w wyniku komplikacji po urodzeniu w strasznej agonii martwego synka, gdyż nadzorujący lekarz, Sir Richard Croft, obawiał się użyć kleszczy, żeby ulżyć cierpieniu przy poprzecznie położonym dziecku. Śmierć Charlotty, jedynej wówczas prawowitej wnuczki ówczesnego króla, Jerzego III, bardzo popularnej wśród poddanych Korony, wywołała falę narodowej żałoby, samobójstwo Sir Crofta i nakaz króla, by jego młodsi synowie ożenili się i postarali o potomstwo. Czwarty syn Jerzego został dwa lata później ojcem Wiktorii, przyszłej władczyni brytyjskiego imperium w okresie jego największej potęgi.

Po przyjściu na świat zaczynały się następne wyzwania. To były czasy bez antybiotyków, najczęściej bez podstawowej higieny, dla licznej biedoty bez możliwości stałego nad dziećmi nadzoru. Młodszymi opiekowały się te choć trochę starsze, wypadki były częste. Ale nawet wśród wyższych klas śmierć dziecka była tragedią przeżywaną nierzadko wielokrotnie. Urodzony w zamożnej rodzinie wybitny historyk osiemnastego wieku, Edward Gibbon, który później napisze Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego i zostanie posłem do parlamentu, stracił sześcioro swojego rodzeństwa. Na pociechę jego rodziców on jako jedyny przeżył. Nie wszystkie rodziny miały choć tę krztynę szczęścia. Pisarz William Brownlow tracił czworo swoich dzieci rok po roku - rozdarło mnie to na strzępy - pisał wówczas. Ale tragiczny ciąg wypadków trwał jeszcze przez następne lata i w końcu nie zostało przy życiu ani jedno dziecko.

We wczesnych latach 60 ubiegłego wieku ukazała się szeroko czytana książka francuskiego historyka, Filipa Arièsa, Stulecia dzieciństwa, w której autor z dużą dezynwolturą stwierdzał, że przed siedemnastym wiekiem pojęcie dzieciństwa nie istniało, a tak naprawdę jest ono wymysłem epoki wiktoriańskiej. Przedtem były małe istoty ludzkie, oczywiście, ale niczym nie różniły się poza rozmiarami ciała od dorosłych i podobnie były traktowane. Inni podchwycili tę tezę dodając, że dzieci w przeszłości były nie tylko ignorowane, ale nawet nie lubiane za bardzo. Matki nie przywiązywały się do małych dzieci instynktownie uzbrajając się w obojętność na wypadek ich śmierci - opiniował Edward Shorter w Tworzeniu nowoczesnej rodziny w 1975, a dwa lata później Amerykanka, Barbara Tuchman, jeszcze dziwniej i bardziej kategorycznie: Inwestowanie miłości w małe dzieci było tak ryzykowne, tak niewdzięczne! Uczucia więc wg niej nie miały miejsca w wychowaniu malutkich dzieci, które były tylko ‘produktem’. Dziecko rodziło się i umierało i inne pojawiało się na jego miejscu. Takie poglądy nie tylko nie liczyły się z podstawową wiedzą o ludzkich emocjach, ale i z historycznymi faktami. Oczywiście ludzie mają niezwykłą zdolność adaptacji także uczuciowej do warunków, w jakich przychodzi im żyć, ale to wcale nie znaczy, że ich cierpienie po stracie bliskiej osoby jest mniej dotkliwe, że nie przeżywają rozpaczy.

Smutek wypełnia pokój

mojego nieobecnego dziecka,

Leży w jego łóżku,

chodzi ze mną w górę i w dół,

Przybiera jego drogą postać,

powtarza słowa,

Swoją formą wypycha puste szaty…

pisał w Królu Janie w 1596 roku William Shakespeare, który właśnie stracił 11 letniego jedynego syna, Hamneta. A Jan Kochanowski szesnaście lat wcześniej w przejmującym, mistrzowskim cyklu Trenów po śmierci malutkiej córeczki, Urszulki, pamięć o niej na zawsze zapisując w naszej kulturze:

Wielkieś mi uczyniła pustki

w domu moim,

Moja droga Orszulo,

tym zniknieniem swoim!

Pełno nas,

a jakoby nikogo nie było:

Jedną maluczką duszą tak wiele ubyło. (...)

Teraz wszystko umilkło, szczere pustki w domu,

Nie masz zabawki,

nie masz rozśmiać się nikomu.

Z każdego kąta żałość człowieka ujmuje,

A serce swej pociechy

darmo wypatruje.

(Tren VIII)

***

Historia nigdy nie była łatwa, życie nigdy nie było łatwe, ale dzieci rodziły się zawsze i niosły ze sobą nadzieję triumfu życia nad przemijaniem, nadzieję na przyszłość.

Nie wie­my, któ­rym lu­dziom

za­ufać w Ni­ni­wie,

ja­kie będą wa­run­ki

księ­cia kar­dy­na­ła,

czy­je na­zwi­ska jesz­cze są

w szu­fla­dach Be­rii.

Mó­wią, że Ka­rol Młot ude­rzy

ju­tro o świ­cie.

W tej sy­tu­acji

udo­bru­chaj­my Che­op­sa,

zgło­śmy się do­bro­wol­nie,

zmień­my wia­rę, udaj­my,

że je­ste­śmy przy­ja­ciół­mi doży

i nic nie łą­czy nas

z ple­mie­niem Kwa­be.

Niezwykły wiersz Szymborskiej, który jak leitmotif przewija się przez ten artykuł poczynając od jego tytułu, obejmuje jednocześnie wszystkie czasy i wszystkie zakątki Ziemi. Przygląda się historii z wielowiekowego dystansu i z osobistej bliskości. Każe nam przypomnieć sobie wyprawę Leifa Erikssona z 1000 roku, Normana, który założył pierwszą osadę w Ameryce Północnej, prawdopodobnie na terenach obecnej Nowej Funlandii, przenieść się do starożytnego Egiptu, do lepkich, bolesnych kanałów Powstania Warszawskiego i do grozy Stalinowskiej Rosji. Wyraża wszelkie niepokoje, których kiedykolwiek doznawali i dalej doznają ludzie myśląc o przyszłości swojej i swoich dzieci, ale równocześnie przekonanie, że potrafimy dawać sobie radę, mimo że czasem wy­czer­puje się nam za­pas opa­trun­ków, za­pa­łek, ar­gu­men­tów, tłu­ków pię­ścio­wych i wody.

Oby po­łóg był lek­ki

i dziec­ko ro­sło nam zdro­wo.

Niech bę­dzie cza­sem szczę­śli­we

i prze­ska­ku­je prze­pa­ście.

Niech ser­ce jego ma zdol­ność wy­trwa­nia,

a ro­zum czu­wa i się­ga da­le­ko

Tadeusz Makowski - Dwoje dzieci z psem |1932

Żyjemy w trudnych czasach - te słowa powtarzamy i współcześnie. Martwimy się o przyszłość Ziemi i o przyszłość naszego kraju. Niepokoi nas sytuacja polityczna, społeczne podziały, Rosja i Chiny, populizm, inflacja, pandemia i zmiany klimatyczne. Nie przypadkiem takie poruszenie - bez względu na mieszane opinie krytyków - wywołał ostatnio film Don’t Look Up, który każe nam przyjrzeć się sobie samym w pozornie tylko krzywym zwierciadle czarnej komedii. Nawet jeśli obraz społeczeństwa jest tu karykaturą, to jest to karykatura świetna - uwypuklająca nasze autentyczne zachowania i postawy. Kakofoniczna miałkość naszych czasów, dyskurs społeczny schodzący do poziomu globalnych błahych plotek karmionych romansami rodem ze społecznościowych mediów, unikanie stawiania pytań ważnych, korupcja i krótkowzroczność zarówno polityków jak i całych społeczeństw - to może budzić grozę. Bo gdy Titanic tonął to też orkiestra grała… Z trwogą można myśleć o poincie naszego w tym tekście leitmotivu - wiersza:

Niech ser­ce jego ma zdol­ność wy­trwa­nia,

a ro­zum czu­wa i się­ga da­le­ko

Ale nie tak da­le­ko

żeby wi­dzieć przy­szłość.

Tego daru

oszczędź­cie mu, nie­bie­skie moce.

(Rozpoczęta opowieść, Szymborska)

Toteż musimy przyglądać się sobie i naszemu światu wyciągając wnioski. Musimy myśleć o przyszłości i nie uciekać w błahostki od autentycznych wyzwań naszych czasów. Ale myśleć poważnie i odpowiedzialnie, to nie znaczy popadać w depresję, nie zauważać piękna i nie doznawać radości. Mimo wszelkich tragedii ludzie zawsze cieszyli się światem, rodziną, przeżywali zachwyty, momenty szczęścia. Bo przecież w tym nasza siła, że dzie­dzi­czy­my na­dzie­ję, dar za­po­mi­na­nia. Zo­ba­czysz, jak ro­dzi­my dzie­ci na ru­inach. Potrafimy kochać, potrafimy nie poddawać się zwątpieniu, potrafimy nadać życiu sens i cel. A w naszych czasach mimo wszystkich zagrożeń, wszelkich nierówności i problemów, mimo upierającej się pandemii nigdy nie było ludziom na co dzień tak dobrze i tak bezpiecznie, jak jest teraz. Wobec epidemii nie jesteśmy tak jak nasi przodkowie bezradni, nawet jeśli zbiera ona bolesne żniwo. Mamy środki i wiedzę, żeby się przed nią bronić - jeśli chcemy z nich korzystać, ale to inna sprawa. Żyjemy w wygodzie dawniej niewyobrażalnej. Dzieci w większości krajów rodzą się bezpiecznie, otoczone są troską i opieką, jak nigdy przedtem. Podobnie ich matki. Nikt nie ma gwarancji zabezpieczenia przed chorobą i wszyscy kiedyś musimy przegrać nasz wyścig z naturą, ale środki ochrony i ratowania zdrowia są teraz nieporównywalne z jakąkolwiek inną epoką w historii. Życie lubi być i my lubimy żyć wbrew wszelkim problemom! Nie gdzieś tam, jak w groteskowej poincie Don’t Look Up. Tutaj:

Nie wiem jak gdzie,

ale tutaj na Ziemi jest sporo wszystkiego.

Tutaj wytwarza się krzesła i smutki,

nożyczki, skrzypce, czułość, tranzystory,

zapory wodne, żarty, filiżanki.

Może gdzie indziej jest wszystkiego więcej,

tylko z pewnych powodów brak tam malowideł, kineskopów, pierogów, chusteczek do łez.

Jest tutaj co niemiara miejsc z okolicami.

Niektóre możesz specjalnie polubić,

nazwać je po swojemu

i chronić od złego.

(Szymborska, Tutaj, 2009)

Katarzyna Hypsher