Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero o książce Magdaleny Rittenhouse | ADAM LIZAKOWSKI
Nowy Jork - współczesny Rzym - mówiąc krótko i po żołniersku, to miasto zrodzone najpierw z ludzkiego pragnienia a później w ludzkiej wyobraźni, chciwości i hedonizmu. Miasto grozy, strachu, śmierdzące pieniądzem dla biedaków, ale pachnące pieniądzem dla bogaczy, w którym należało się bać tylko śmierci i urzędu podatkowego. Cokolwiek byśmy o nim nie powiedzieli, napisali czy pomyśleli zawsze będzie to prawdą, bo miasto inspiruje i porusza nie tylko zmysły, serca, ale i mózgi wielu pokoleniom emigrantów, którzy przybyli do niego, aby dokonywać największych transakcji finansowych na Wall Street, a także czytać wspaniałe rękopisy czy unikalne wydania książek w najpiękniejszej bibliotece świata. Miasto największych bogatych śmietników, pluskiew, odpadów, na których miliony ludzi na cały świecie chce zbudować swoje szczęście i różową przyszłość.Magdalena Rittenhouse pewnym w stopniu (bo inaczej się nie da), próbuje oprowadzić czytelnika, jako przewodniczka po ulicach Manhattanu, wyjątkowych miejscach, ważnych dla historii miasta, ale i całego świata. Opowiada historię wyspy - miasta, opowiedzianą już wiele razy. Najpierw należała do Indian - jak głosi legenda, którzy za kilka koralików sprzedali ją Holendrom. Indianie nazywali wyspę Mannahatta. Holenderscy koloniści nazwali ją Nowym Amsterdam. Następnie Anglicy w mieniu króla wypowiedzieli wojnę Holendrom, ale ci zamiast strzelać z armat zaprosili ich do suto zastawionego stołu, aby się dogadać. Tak Nowy Amsterdam stał się Nowym Jorkiem. Nie było by żadną dezinformacją, jeśliby miasto w XIX wieku nazwano Nowym Berlinem a w XX wieku Nową Jerozolimą. (Wkład społeczności żydowskiej w rozwój kulturalny i ekonomiczny miasta był i jest tak wielki, że Żydzi, chyba tylko przez grzeczność jeszcze nie zmienili nazwy miasta na Nową Jerozolimę, chociaż stanowią tylko 13 % jego mieszkańców). Oni też są głównymi bohaterami przewodnika – książki dziennikarki M. Rittenhouse.
Autorka wspomniała, że trafiła do Nowego Jorku z Londynu wraz z mężem, który dostał nową pracę a sama będąc z małym dzieckiem w domu postanowiła na własną rękę opowiedzieć o „swoim nowym miejscu na Ziemi”. Zaczyna opowieść od samego początku i jest to fascynująca historia w szczególności rozdziały dotyczące ostatnich dwóch stuleci. Niby ją znamy ze słyszenia, niby coś tam obiło nam się o uszy, niby wiemy, w którym kościele dzwonią dzwony, albo w której synagodze kantor śpiewa, ale naprawdę warto ją przeczytać, bo niewiele wiemy. Należy zaufać wiedzy naszej przewodniczki, która sama miała wielu przewodników, nie licząc literatury, którą musiała przeczytać zanim zabrała się za pisanie.
Książka napisana ze znawstwem i prostotą, bez wdawania się w zbędne i skomplikowane opisy. Autorka ma dar narracji i dlatego rozdział po rozdziale czyta się „lekko i szybko”. Na kartach książki pojawiają się wielkie nazwiska ludzi kultury, którzy w ten czy inny sposób wpłynęli na nasze myślenie o Ameryce i Amerykanach. Zaczyna się od cytatu z wiersza piewcy Ameryki i miasta, jego mieszkańca poety Walta Whitmana, następnie jest cytat z genialnej książki pisarza Francisa Scotta Fitzgeralda pod tytułem „Wielki Gatsby”, czyli nie jest źle. Wśród wielu setek innych nazwisk będzie też wspomniany wspaniały fotograf Alfred Stieglitz, który swoimi fotografiami inspirował poetę Williama Carlosa Williamsa. Jest też parę paragrafów o „królu jazzu” George’u Gershwinie, synowi ubogiego Żyda emigranta z Rosji. Marzeniem ojca było, aby syn urodzony w biedniej dzielnicy żydowskiej Lower East Side został księgowym a nie pianistą czy artystą. Nie trzeba dodawać, że syn ojca nie posłuchał został muzykiem, a przy okazji milionerem. Wielkich osobowości w tej książce nie brakuje i każdy, kto ma umysł chłonny i jest dociekliwy powinien ją przeczytać z wielu powodów, nie tylko dla wiedzy o osobach wybitnych, sławnych i bogatych.
Oczywiście, oprócz wielkich i uznanych nazwisk w tej opowieści są setki nazwisk z tych czy innych powodów zapominanych albo „słabo zapisanych w ludzkiej pamięci” przeciętnego człowieka. Mowa tutaj przede wszystkim o twórcach takich jak założyciel pisma „New Yorker”, którego określa współczesny redaktor naczelny David Remmick, „jako „wesołego faceta z bujną czupryną”, a kilka wersów dalej dodaje: „ale przypominał trochę hipisa a trochę chasyda”. (Wspominam ten tygodnik, bo też do niego kilkakrotnie wysyłałem swoje wiersze, ale nigdy nie udało mi się opublikować choćby jednego). Pismo, bez którego dzisiaj trudno wyobrazić sobie życie intelektualne miasta a nawet Ameryki, ale praktycznie nikt nie pamięta nazwiska założyciela pisma.
Fantastyczny jest też rozdział 6, w którym M. Rittenhouse opisuje proces stawania się Nowego Jorku nie tylko drugim Paryżem mody, ale stolicą mody światowej. Siódma Aleja, zwana Aleją Mody, to aorta krawieckiego dystryktu. To tam przybyli krawcy żydowscy przede wszystkim z Europy Wschodniej i rozpoczynali swoje życie na Ziemi Waszyngtona. Tam też znajduje się naturalnej wielkości rzeźba mężczyzny w jarmułce pochylonego nad maszyną do życia. Rozdział ten kończy się niestety smutno, bo Chiny i masowa produkcja odzieży „zabija finansowo dzielnicę”. Ale trzeba dodać, że ona nie umiera, są inni, którzy będą w niej pracować i pracują, robią wszystko, aby tradycja „krawców” przetrwała a dzielnica nie upadła.
Jeśli kogoś bardzo interesuje malarstwo współczesne i odkrywanie tajemnic jego twórców rozdział 19 jest łakomym kęskiem, bo mowa w nim o największym z największych „kowboju z farbą” czyli autorze płócien Jacksonie Pollocku, który zrezygnował ze sztalug i zamiast ich wykorzystywał podłogę. Przy okazji na chwilkę pojawi się w tej powieści z nożyczkami dadaista Marcel Duchamp oraz ekscentryczna i ponoć brzydka i obrzydliwie bogata dziedziczka fortuny Peggy Guggenheim, której ojca pochłonęły fale na oceanie Atlantyckim, gdy „Titanic”, uderzył w górę lodową. Jak niesie płotka włożona w usta Jacksona, który miał powiedzieć: Żeby się pieprzyć z Peggy, trzeba założyć sobie na głowę ręcznik. Tę uwagę trzeba zostawić bez komentarza, bo nie o pierzenie się w tym rozdziale chodzi a o wrażliwość i narodziny artysty, który zmienił współczesne malarstwo. Warto przeczytać to co napisała autorka o tym wszystkim.
Na książkę niczym na rzymską mozaikę składają się szkice pisane prawdopodobnie na przestrzeni kilku lat i wcześniej publikowane na łamach prasy polskiej - nie trzeba dodawać - w tym czasie kreatywnego myślenia i pisania miasto się zmieniało „prawie w oczach”, coś tam wyburzano, coś tam budowano.
M. Rittenhouse jest miłośniczką tego co minione, ale też uważnym świadkiem współczesności. Jako baczna obserwatorka widzi miasto z wyjątkową ostrością niezależnie od tego czy jest na Wall Street czy na Broadwayu. Podziwia budowniczych Nowojorskiej Biblioteki Publicznej (rozdział 12) - ta część spodobała mi się najbardziej - uwielbiam biblioteki i historia jej powstawania jest opowiedziana po mistrzowsku. Interesująco pisze wspominając ludzi zaangażowanych w budowę pierwszej Synagogi wybudowanej przy Eldridge Street przez tych „gorszych Żydów”, czyli religijnych i konserwatywnych z Europy Wschodniej. Z tego rozdziału dowiadujemy się, że nie najważniejszy jest rabin w synagodze a kantor, którego sprowadzono przez ocean aż z Odessy i to pierwszą klasą wraz z rodziną z tak wysoką pensją, że wielu zamożnych rzemieślników tyle nie zarabiało.
Tutaj się pochwalę, bo sam kilka razy byłem gościem w The New Your Library, nawet raz trafiłem na wystawę poświęconą poetom z tzw. Beat Generation, gdzie na własne oczy mogłem oglądać oryginały listów, wierszy, fotografie, notatki, fragmenty dzienników takich twórców jak Allen Ginsberg, William S. Burrough czy Jack Kerouac.
Rittenhouse nie mówi tego wprost, ale daje do zrozumienia i czytelnik to wie… Nowy Jork … Nowy Jork, zresztą, kto by nie znał Nowego Jorku, promowanego na miliony sposobów w postaci kubków do kawy, plakatów, filmów. Naklejki na samochody, T-shirty popularyzujące miasto można obecnie spotkać nawet w lasach dorzecza Amazonki albo na Wyżynie Tybetańskiej. Jeśli Nowy Jork - głowa świata - oczy świata to mała wyspa Manhattan, jest jednym z najbardziej zaludnionych i najdroższych miejsc na świecie. Nie będzie żadnej przesady, jeśli napiszę, że sercem miasta jest właśnie Manhattan tak samo jak Wall Street jest sercem światowego biznesu. Manhattan to serce kapitalizmu, jeśli ono jest zdrowe Nowy Jork jest zdrowy i cały świat dobrze się czuje. Na dowód tego wystarczy wspomnieć o notowaniach dolara i już wszystko wiemy.
Przez wiele lat mieszkałem w Ameryce, chciałem napisać książkę o niej, o jej miastach, w których mieszkałem, San Francisco, Chicago, nawet o Los Angeles czy o Nowym Jorku, w którym nie mieszkałem, ale byłem kilka razy u przyjaciół. Jak większość nowojorskich artystów i nie tylko nowojorskich lubiłem sztukę, wino, książki, biblioteki, kobiety, dalekie wędrówki czy podróże zagraniczne. Niestety nie udało mi się, po prostu „zasiedziałem się”, gdybym od razu po pierwszym roku pobytu w Ameryce zaczął o nich pisać, książki takie powstałyby trzy lub cztery dekady temu. Niestety nie udało się ich napisać, ale Nowy Jork, Od Mannahatty do Ground Zero polecam, każdemu, kto jest ciekawy i ludzi, i świata.
PS
Nie ma w książce Magdaleny Rittenhouse wiele o Polakach ani polskich artystach czy literatach mieszkających w Nowym Jorku. Jedynie w rozdziale 20 jest wspomniany aktor, reżyser Leonidas Dudarjew Ossetyński, który po drugiej wojnie światowej trafił do Los Angeles. Ten artysta zapewnie zainteresował autorkę, tylko dlatego, że poznała jego wnuczkę Monicę Hunken, która tak samo zwariowana jak jej dziadek szukała swojego miejsca na Ziemi. Niewiele piszą o Polakach Amerykanie i Magdalena Rittenhouse nie jest tutaj wyjątkiem. Nie jestem tym faktem ani zaskoczony, ani zdziwiony. Sam prawie trzydzieści lat temu napisałem wiersz o tej sytuacji pt. Kiełbasa i Pierogi.
Kiełbasa i Pierogi
Pewnym krokiem wszedł do kawiarni,
na umówione spotkanie ze znajomymi
(nic o jego ojczyźnie nie wiedzieli,
nawet gdzie ona jest? gdzieś blisko Rosji? Chyba).
On pochodził z kraju o tysiącletniej pięknej historii,
gdzie mieszka tradycja całowania kobiet
w rękę na dzień dobry i na do widzenia,
dumny z siebie i kraju patrzył
na nich z politowaniem i wyższością.
Był młody, subtelny, dobrze ułożony,
rano kształcił się
(chciał zostać profesorem literatury swojego kraju),
popołudniami przesiadywał w kawiarniach
(tam, gdzie mieszkają ludzki gwar
i muzyka),
wieczorem ciężko pracował w brygadzie
sprzątającej wielkie sklepy
(tam wysiłek mięśni i pot zamieniał
na wino i papierosy, chleb i kawę).
Amerykańskim znajomym opowiadał
z dumą
o swojej ojczyźnie, wspominał sukcesy,
najpiękniejsze momenty jej historii,
z jego ust padały niezliczone pochlebstwa.
Opowiadał o niesprawiedliwości,
jaka ją spotkała,
dowodził jej prawości.
Jego słowa płynęły
bezszelestnie przez pola i łąki, szybowały ponad górami i miastami,
dźwięk ich mieszał się z tupotem nóg,
galopem końskich kopyt, warkotem czołgów, unosiły się ponad stolikami kawiarnianymi,
nasiąkały dymem papierosowym
i wonią kawy.
Dla nich nie miało sensu to,
o czym mówił,
jakieś tam niepotrzebne żale,
fatum ciężące nad jego ojczyzną,
wygrane bitwy, przegrane wojny.
Widzieli jak bladł i jaki sprawiają mu ból mówiąc:
– Nic o twoim kraju nie wiemy poza tym, że słyniecie w świecie z kiełbasy i pierogów.
A. Lizakowski / Chicago, 1998r.