Dajcie mi muzeum, a ja je wypełnię | HANNA CZERNIK
Powiedział sławnie Pablo Picasso i akurat u niego nie była to czcza przechwałka. Jego twórczość, jego osobowość zdominowały w dużym stopniu sztukę całego XX wieku, dając obraz jej ewolucji, przemian, różnorodności stylów, konwencji, samej definicji, czym jest artyzm. Nie był w żadnej mierze jedynym tego formatu twórcą, ale dla wielu pozostaje symbolem tej epoki, z pewnością najpopularniej rozpoznawanym jej przedstawicielem, tak popularnym, że dla wielu koneserów aż mało interesującym. ‘Picasy’ mówi się też czasem pogardliwie o pstrych, geometrycznych malowidłach, zupełnie niesłusznie, bo jego malarstwo nawet w swojej deformacyjnej, zwłaszcza kubistycznej choć nie tylko, fazie zawsze oddawało niepowtarzalność przedstawianych postaci, istotę ich osobowości.
Ale nie Pablo Picasso jest głównym bohaterem naszego eseju, on ze swoimi dumnymi słowami posłużył nam tu jedynie jako punkt wyjścia. Tym bohaterem jest samo muzeum, instytucja, obiekt turystyczny, miejsce, świątynia - przez jednych traktowane z rewerencją, nigdy nienasyconą ciekawością, przez innych jako narzucony obowiązek, niechciany, nudny.
Na sam widok muzeum nogi są już zmęczone, powiedziała przekornie Janina Ipohorska, dziennikarka kultowego „Przekroju”, autorka humorystycznych aforyzmów. Tę opinię jednak dzieli wiele osób, omijających wszelkie muzea szerokim łukiem. Nawet w wierszu Szymborskiej autorka z właściwą sobie przekorną ironią patrzy na muzeum jak na zbiór rzeczy, z których już nie sposób odczytać emocji przeżywanych przez ludzi żyjących dawno temu:
Są talerze, ale nie ma apetytu.
Są obrączki, ale nie ma wzajemności
od co najmniej trzystu lat…
Jest wachlarz - gdzie rumieńce?
Są miecze - gdzie gniew?
I lutnia ani brzęknie o szarej godzinie.
Z braku wieczności zgromadzono
dziesięć tysięcy starych rzeczy.
Omszały woźny drzemie słodko
zwiesiwszy wąsy nad gablotką.
Metale, glina, piórko ptasie
cichutko tryumfują w czasie.
Chichocze tylko szpilka
po śmieszce z Egiptu.
Korona przeczekała głowę.
Przegrała dłoń do rękawicy.
Zwyciężył prawy but nad głową.
Co do mnie, żyję, proszę wierzyć.
Mój wyścig z suknią nadal trwa.
A jaki ona upór ma!
A jakby ona chciała przeżyć!
Wiersz Szymborskiej mimo swojego tytułu i mimo opisu eksponatów w gruncie rzeczy nie muzeum jest poświęcony. Raczej problemowi przemijania i naszemu ludzkiemu przeciwko przemijaniu buntowi. Przedmioty z przeszłości, często przypadkiem ocalone, odnalezione - akurat te, podczas gdy inne w większości dawno zaginęły, uległy zniszczeniu - gromadzimy pieczołowicie w być może złudnej chęci ocalenia od zapomnienia ludzkich na ziemi śladów. Sama statyczność klasycznego muzeum daje nam złudzenie wieczności. W kultowej powieści z połowy ubiegłego wieku, Buszujący w zbożu (oryginalny tytuł to oczywiście aluzja do wiersza osiemnastowiecznego szkockiego poety, Roberta Burnsa Comin’ Thro’ the Rye) J.D. Salinger ustami swojego bohatera, Holdena Caulfielda, tak tę myśl wyraża: Ale największą zaletą muzeum było to, że wszystko tam stało zawsze na tym samym miejscu. Nic nigdy nie przesuwano. Mogłeś wracać sto tysięcy razy i zawsze Eskimos dopiero co złowił swoje dwie ryby, ptaki były w drodze na południe, sarny piły u wodopoju, miały śliczne, smukłe nogi, a Indianka z obnażoną piersią wciąż tkała ten sam kilim. Nikt się nie zmieniał. Tylko ty byłeś inny niż za poprzednią wizytą. Nie dlatego nawet, że ci przybyło lat. Nie w tym rzecz. Byłeś inny, po prostu. We współczesnych amerykańskich realiach, współczesnym językiem Salinger wypowiada wariację starej, antycznej, heraklitejskiej prawdy, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, bo to już zwykle nie ta rzeka i przede wszystkim nie ten sam człowiek… Zmieniamy się i świat zmienia się razem z nami, może dlatego od tak dawna tworzymy miejsca, powołujemy do życia instytucje, które mają służyć zachowaniu najcenniejszego ludzkiego dorobku. Dla pamięci i nauki, z potrzeby prawdy i z potrzeby piękna. Philippe de Montebello, wieloletni dyrektor Metropolitan Museum of Art ujął to najprościej: Muzeum jest pamięcią ludzkości.
***
Etymologia nazwy jest oczywista - przez łacinę dotarła do nas z greki z jej kultem opiekunek sztuki - Muz. To Grecy ukuli nazwę Mouseion, gdy wznieśli pierwszą świątynię ku ich czci. Jak wiemy, było ich w starożytności zasadniczo dziewięć, zasadniczo, bo zawsze istnieje kilka wersji mitów i opowieści. Kalliope, Klio, Erato, Euterpe, Melpomena, Polihymnia, Talia i Terpsychora - opiekunki poezji epickiej i lirycznej, tragedii i komedii, muzyki i śpiewu, historii i , co bardzo istotne, również geometrii i astronomii w osobie dziewiątej muzy, Uranii, przedstawianej z cyrklem i kulą nieba. Przewodził im Apollo, bóg światła i piękna, patron sztuki i poezji.
Tak więc już w swojej nazwie muzeum ewokuje artystystyczne, ale i naukowe skojarzenia i najsłynniejsze muzea antyku to były także ośrodki wiedzy, nie tylko świątynie artystycznego kultu. Do najstarszych, z szóstego wieku przed nasza erą, należało nowobabilońskie muzeum Ennigaldi - Nanna, nazwane tak od imienia jego kuratorki, córki ostatniego króla Babilonu, księżniczki Ennigaldi. Znajdowało się w mieście Ur, w pobliżu słynnego zigguratu. Najbardziej znanym i cenionym nie tylko w starożytności natomiast, był ośrodek muzealny założony przez Ptolemeusza I
(jednego z wodzów wielkiego Aleksandra, którzy po przedwczesnej śmierci tego władcy podzielili między siebie jego imperium) na początku trzeciego wieku przed naszą erą w -nomen omen- Aleksandrii, w skład którego wchodziła także Biblioteka Aleksandryjska istniejąca przez bez mała siedemset lat, dopóki nie przepadła i spłonęła w kolejnych wojnach i żarze religijnych prześladowań ‘pogańskiej myśli’.
Muzea nowożytne też wyrastały początkowo ze zbiorów sztuki religijnej, jak te pierwsze w czasie włoskiego renesansu pod patronatem papieskim - Muzeum Kapitolińskie i do dziś najsławniejsze, najliczniej dotąd odwiedzane - Watykańskie. W wiekach średnich cała twórczość dedykowana była Bogu - ad maiorem Dei gloriam - na większą Jego chwałę, albo suwerenowi, oczywiście, ale bardziej dyskretnie. Początki renesansu też były zdominowane przez sztukę sakralną, powoli, bardzo powoli i świeckość zaczęła się o swoje prawa upominać. Na większą skalę jednak rozwój muzeów przyniósł wiek osiemnasty, wiek Oświecenia, wiek wiary w naukę, edukację, kiedy prywatne dotąd kolekcje zaczęły otwierać swoje podwoje dla szerszej publiczności. Tak było z istniejącą od szesnastego stulecia słynną florencką Galerią Uffizi, którą zainicjował ród Medyceuszy, tak było z Habsburskim Pałacem Belvedere w Wiedniu, Luwrem w Paryżu, Muzeum Brytyjskim, z Prado w Madrycie, później Ermitażem w Petersburgu, a nawet Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, powstałym w dziewiętnastym wieku m.in. z inicjatywy Theodora Roosevelta Seniora, ojca przyszłego prezydenta. Bo zamożni Amerykanie od początku mieli silne poczucie oddawania ogółowi części swojego dorobku, kierowani tą moralną tradycyjną dewizą of giving back to society. Muzea powstawały coraz liczniejsze, na wielką i małą skalę, wzbogacając i różnicując swoje kolekcje. Jedne, jak Luwr, czy MET tak ogromne, że wymagające dni i tygodni zwiedzania, inne - jak Mauritshuis w Hadze, Frick w Nowym Jorku, Jacquemart-André w Paryżu, Muzeum Secesji i Art Déco w Płocku, czy Wallace Collection w Londynie - intymne, do ogarnięcia myślą i wzruszeniem nawet w kilka godzin.
Bo muzeum, jak miłość, niejedno ma imię i dlatego też nieco inna od europejskiej była historia muzeów amerykańskich. Odkrywanie nowego kontynentu, z odmiennym i bardzo różnorodnym krajobrazem, florą i fauną, z tubylczą kulturą - nie od razu i nie przez wszystkich docenioną, niestety - zachęcało do zbierania i pokazywania eksponatów tej ziemi. Stąd tak popularne na tym kontynencie muzea historii naturalnej, między innymi takie, jakie opisał w Buszującym w zbożu Salinger. I młoda historia formowania nowego państwa zachęcała do pielęgnowania każdego śladu pionierów, wybitnych postaci amerykańskiej polityki, administracji, nauki. Żartowano nawet, że nie trzeba wierzyć wszystkim tabliczkom w nieskończonych zajazdach z pokojami chełpiącymi się: George Washington Slept Here. Co prawda w tym akurat nie byli Amerykanie tak bardzo odmienni od Europejczyków. Żartobliwie ujął to nasz Tadeusz Boy- Żeleński w wierszu pisanym do Zielonego Balonika pt. Lament pana radcy nad Basztą Kościuszki:
Dzieją się cuda!
Ot! Stała buda,
Pies nie zatroszczył się o to.
Aż w jednej chwili
Coś w niej odkryli:
To świętość! relikwia! złoto!
- „Tu, pod tą gruszką
Drzemał Kościuszko!!”
Dopieroż robi się skweres!
- „A pod tą drugą
K o ł ł ą t a j H u g o
Załatwiał mały interes!”
Chcę kłaść fundament,
Ci dalej w lament:
„Na Boga! Nie tykaj gruszki!”
I płać ty, człeku,
Po całym wieku
Koszta rebelii Kościuszki!
***
Wróćmy jednak do tonu bardziej serio, choć w rzeczach ludzkich co komiczne i co poważne, pospolite i święte - profanum i sacrum mieszają się i splatają nierozłącznie, wzbogacając tym samym nasze poznanie i rozumienie świata i nas samych. Grecy wiedzieli to bardzo dobrze wielbiąc zarówno Melpomenę z maską tragiczną, jak i Talię - patronkę komedii…
Dzisiejsze muzea są tak różnorodne, że nie mieszczą się już w jednej definicji. Wiele z nich zachowuje tradycję prezentowania największych osiągnięć sztuki i wiedzy ludzkiej w klasyczny, raczej statyczny sposób, inne przestają być zbiorem przedmiotów, obrazów czy rzeźb, a stają się wielką opowieścią, potężnym interakcyjnym medium, wykorzystującym także nomen omen “dziesiątą muzę”, film - kształtującym wyobraźnię o przeszłości. Takim jest wspaniałe Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, z którego nasze amerykańskie dzieci nie chciały wyjść po kilkunastu godzinach tam spędzonych. Takim jest przepiękne Muzeum Historii Żydów Polskich Polin w Warszawie. W sugestywności przekazu leży ich ogromna siła, która też może być groźna, jeśli dostanie się w ręce demagogów. Dlatego tak ważna jest współpraca wielu osób, wielu specjalistów o czasem odmiennych poglądach, dialog, z którego może zrodzić się odpowiedzialna o przeszłości opowieść. Ona bowiem uczy nas także, a może przede wszystkim, czym powinna być nasza przyszłość…
Czasem może się wydawać, że to w kakofonicznym jarmarku współczesności, na wielkich sportowych stadionach rozgrywa się dzisiejsze życie społeczne. Liczba widzów na wszystkich tegorocznych meczach baseballu, koszykówki, hokeja i futbolu w Stanach Zjednoczonych wyniesie około 140 milionów - to niemal połowa mieszkańców tego kraju. Ale nie zdajemy sobie często sprawy, że amerykańskie muzea przyciągają rocznie więcej niż 800 milionów zwiedzających, miejscowych i zagranicznych*), spragnionych wiedzy, rozrywki, kontaktu ze sztuką…Jak dawniej, tak i dziś, gdy jest dobrze i gdy jest trudno pozostają one dla nas magnesem, kompasem intelektualnym i uczuciowym. Ratunkiem w rozpaczy. Pozwalają lżej oddychać, lepiej myśleć o człowieku, o jego geniuszu, o umiejętności tworzenia piękna. Jak w tym przejmującym wierszu Zbigniewa Herberta o czasach wojny, która - jak pokazuje nawet rok ostatni - nie chce mimo swojego bezsensu, zniszczenia i śmierci odejść na zawsze do wstydliwych annałów ludzkiej historii:
Mona Liza
przez siedem gór granicznych
kolczaste druty rzek
i rozstrzelane lasy
i powieszone mosty
szedłem –
przez wodospady schodów
wiry morskich skrzydeł
i barokowe niebo
całe w bąblach aniołów
– do ciebie
Jeruzalem w ramach
stoję
w gęstej pokrzywie
wycieczki
na brzegu purpurowego sznura
i oczu
no i jestem
widzisz jestem
nie miałem nadziei
ale jestem/…/
mieli przyjść wszyscy
jestem sam
kiedy już
nie mógł głową ruszać
powiedział
jak to się skończy
pojadę do Paryża…
*) Dane sprzed pandemii, ale proporcje pozostają sugestywne..