Zycie Kolorado
Blog 6_24.jpg

Na skróty

Książę bez kasy i klasy anty-Oscarowe filmy i dlaczego warto je obejrzeć | KARINA BONOWICZ

Przeczytałam tę książkę, żebyście Wy nie musieli. I naprawdę nie musicie. Możecie tylko wtedy, kiedy będziecie chcieli się wypowiedzieć na jej temat. Co też nie jest konieczne.

Mam dylemat z takimi książkami jak „Spare” księcia Harry’ego. Z jednej strony nie mam zamiaru ich czytać, bo takim publikacjom należy się jedynie solidarne przemilczenie i brak uwagi, z drugiej strony nienawidzę robić tego, co robi większość osób: wypowiadać się o czymś, czego nie widziałam na oczy. Z dwojga złego, może jednak warto przeczytać… Tyle tylko, że czytać się tego nie da.

To jedna z najdziwniejszych książek, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Zastanawiam się, co miał w głowie ghostwriter, który układał majaki Harry’ego w zdania. Chociaż nie, wiem! Pieniądze. Byłoby uczciwiej, gdyby Harry powiedział: nie stać mnie na odrzutowiec albo jacht, więc postanowiłem na nie zarobić. Bardziej by to do mnie przemówiło niż bajdurzenie przez 400 stron o wszystkim i o niczym. „Spare” czyta się jak tabloid. Ten sam, który – jak twierdzi Harry – zniszczył życie jego matce i teraz niszczy życie jego i jego rodziny. Język książki jest językiem jak z najtańszej bulwarówki, podobnie zresztą jak historie, które są tam zamieszczone. Czy naprawdę musimy słuchać o tym, że Harry’emu polecono, smarować sobie penisa ulubionym kremem matki (tu obowiązkowo produkt placement – chodzi o firmę Elizabeth Arden)? Albo słuchać o innych „genitalnych” sprawach, jak zmrożony penis podczas ślubu Williama i Kate, czy też pierwszy raz ze starszą kobietą, który odbył się w trawie za pubem? Jestem zażenowana, kiedy to piszę. Jak to możliwe, że Harry nie jest?

Oczywiście nie brak w książce zakulisowych historii dotyczących małżeństwa rodziców Harry’ego, romansu ojca z Camillą, pobytu młodego księcia w Afganistanie, trudnych – jak się okazuje – stosunków z bratem czy też – a jakże! – sielankowej wizji małżeństwa z Meghan. Czy my tego już gdzieś nie słyszeliśmy? Oczywiście, że tak. Wystarczy sięgnąć po pierwszy lepszy tabloid. Czy to jest bardziej wartościowe, bo pochodzi z ust samego Harry’ego? Nie, nie jest. Wręcz przeciwnie. Jest to zbiór dokładnie tych samych bzdur, które możemy sobie łatwo, szybko – i co więcej – za darmo wygooglować w Internecie, tyle że bardziej żenujących, bo pochodzących z ust nie tylko księcia, ale i wnuka, syna i brata. Jakże jestem mieszczańska w swym osądzie, prawda? Przecież brudy pierzemy we własnym domu, czyż nie? Nie, nie ma to nic wspólnego z byciem purytańskim. Tej książce brakuje dokładnie tego samego, co Harry’emu – klasy. To zbiór niepoukładanych, niepowiązanych przyczynowo-skutkowo, sprzecznych informacji, które są tak naprawdę strumieniem świadomości osoby, która za bardzo nie wie, o czym mówi. A czasami wręcz przeraża, jak wtedy, kiedy pisze o zabijaniu Talibów podczas pobytu w Afganistanie i o tym, że liczba zabitych nie była dla niego wystarczająco satysfakcjonująca…

Kim jest Harry? Po przeczytaniu tej książki nie mam już pojęcia. Jedno jest pewne: im bardziej się w nią zagłębiałam, tym większe miałam przekonanie, że to nie z monarchią jest coś nie tak… Ta książka może i byłaby zabawna (jak się nie uśmiechnąć z politowaniem, kiedy Harry pisze, że wybierając się do Afryki wrzucił do torby jeansy i parę klapków, i już był gotowy?), ale jest ona przede wszystkim straszna, zarówno pod względem literackim, jak i merytorycznym. Komu można ją polecić? Lubiącym czytać plotki. To zbiór wszystkich mniej lub bardziej wyssanych z palca historii dworskich i pozadworskich, których nie trzeba googlować, bo ma się je na nocnym stoliku, zawsze pod ręką. Do metra albo samolotu nie polecam. Za ciężka. Dosłownie i w przenośni.

Anty-Oscarowe filmy i dlaczego warto je obejrzeć

Oscary już dawno przestały być wyznacznikiem czegokolwiek. Może jedynie próżności amerykańskiego przemysłu filmowego. Dlatego polecam wszystkim anty-Oscary – produkcje, na które Oscar nie zasługuje.

Banshees from Inisherin,

reż. Martin McDonagh

Nie będę ukrywać, że McDonagh jest dla mnie fenomenem, i to nie tylko jako - moim zdaniem – najwybitniejszy żyjący dramatopisarz – ale i storyteller. Od niego oczekuję zawsze najwięcej, ale też nie przyjmuję bezkrytycznie wszystkiego, co nam serwuje. Nigdy nie zgodzę się z tym, że jego „Siedmiu psychopatów” to dobry film. Gorzej, to film, którego prawie nie pamiętam i którego nie chce mi się oglądać ponownie, żeby sobie przypomnieć, o czym był. Dlatego zawsze, jeśli chodzi o McDonagha, jestem bardzo wymagająca. A „Banshees from Inisherin” potwierdza jego wielkość. Prosta historia, świetnie opowiedziana, zabawna i wzruszająca, przenosząca nas do czasów, kiedy przyjaźń zawiązywała się i kończyła nie na Facebooku, a w rzeczywistości. Film - choć nominowany do Oscara - absolutnie nieoscarowy, co czyni go tym bardziej wartościowym. Plus, Colin Farrell w zupełnie innym wydaniu, które w końcu odsłoniło jego talent aktorski.

Tár, reż. Todd Field

Kiedy myślę, że Cate Blanchett nie może już być lepsza, bo to fizycznie niemożliwe, ona po raz kolejny przechodzi samą siebie, kreując demoniczną postać genialnego dyrygenta, balansującego na granicy geniuszu i szaleństwa. Film o sztuce, obłędzie i - jakże pięknej! - katastrofie, ale podany znacznie bardziej subtelnie i oryginalnie niż – oczywiście – oscarowy „Black Swan” Darrena Aranowsky’ego, który traktował trochę o tym samym, ale w grubo ciosanym, hollywoodzkim stylu. Aż dziw bierze, że „Tár” jest nominowany do Oscara, bo przypomina bardziej europejskie kino z jego niedopowiedzeniami i subtelnymi aluzjami. Zdecydowanie dla koneserów.



Menu, reż. Mark Mylod

Moje największe pozytywne zeszłoroczne zaskoczenie, jeśli chodzi o kino amerykańskie (mimo że reżyser z pochodzenia jest Brytyjczykiem). Tyle że by go nie było, gdyby nie fenomenalny Ralph Finnes w roli szefa kuchni, za którego zarówno obsługa, jak i goście restauracji daliby się pokroić. I to dosłownie. Czarna komedia będąca satyrą na snobizm świetnie utrzymała napięcie do połowy filmu, by później obrać zupełnie inny kurs, zakończony jedną z największych ironicznych uśmiechów reżyserskich, jakie widziałam ostatnimi czasy w kinie. Nie dla snobów. I nie dla pozbawionych poczucia humoru.

Katarzyna Hypsher