Na górze róże, na dole fiołki | ANIA STOCH
Miłość - ulubiony temat w literaturze i muzyce. Najbardziej zgłębiany, a jednocześnie najmniej rozumiany. Kto z nas nie marzył choć raz o wielkiej, romantycznej miłości? Pełnej kwiatów, słońca i śpiewu skowronków, jak z filmu, gdzie wszyscy są piękni, młodzi i zakochani. Gdzie proza życia nie wchodzi w drogę, a problemy dnia codziennego zwyczajnie nie istnieją.
Lubię czasem wracać pamięcią do szkoły średniej, do naszego internatu przy liceum w Jabłonce, do wieczorów spędzonych na rozmowach z przyjaciółkami, do dziesiątków wierszy i opowiadań pisanych w czasie, który był przeznaczony na naukę. Uwielbiałam je pisać i uwielbiałam, kiedy dziewczyny czytały moją twórczość w kącie w szatni albo na ławce przed szkołą z uśmiechami i blaskiem w oczach. Czasem był to kawałek mojej własnej duszy, a czasem marzenia którejś z nich ubrane w piękne słówka. Z resztą powszechnie wiadomym faktem jest, że dziewczyny w wieku lat piętnastu czy szesnastu „o miłości wiedzą wszystko”, w odróżnieniu oczywiście od ich mam czy babć, które na dany temat nie wiedzą nic, bo niby skąd? I tak, podstawą do wyboru „tego jedynego” był rzecz jasna kolor włosów czy oczu. Niekonieczny był natomiast fakt zamiany z sobą choćby dwóch słów. Do szczęścia wystarczyło, by widzieć Go na długiej przerwie na drugim końcu korytarza, czy podanie Mu kubka na szkolnej stołówce. Przeszkody nie stanowił fakt, że najlepsza przyjaciółka też była w nim „zakochana”, a nawet było to wskazane, bo można było marzyć razem. Jestem pewna, że ten konkretny chłopak, a właściwie pan w średnim wieku w chwili obecnej, natknąwszy się na którąkolwiek z nas, pewnie nie miałby pojęcia skąd nas zna. Tych tzw. „miłości” w ciągu czterech lat było z resztą sporo. Czasem dwóch albo trzech jednocześnie, bo przecież wybór musiał być, ryzyko jako takie nie istniało, wszakże żaden nie miał o niczym pojęcia, a jeżeli w międzyczasie trafił się ktoś inny, kto spełniał wygórowane kryteria w postaci ciemnych włosów, niebieskich oczu itp., to przecież nic nie szkodziło by pójść razem do dyskoteki czy kina.
Przez całe liceum żadna z naszej siódemki nie miała „chłopaka na stałe” (tzn. miesiąc albo dłużej), co stanowiło największą presję naszego życia towarzyskiego podczas „Walentynek”. Z zapartym tchem wyczekiwałyśmy kartek od niczego nieświadomych „ukochanych”, jednocześnie wysyłając pocztówki od nas. Bez podpisu. Każda z nas zawsze jakąś walentynkę dostawała, rzecz jasna również bez podpisu, a jakże? To z kolei otwierało nieograniczone pole do popisu zarówno dla wyobraźni jak i irytacji. Dziś, wspominając, śmiejemy się do łez, ale przecież wtedy nie było na świecie rzeczy ważniejszej od „Dnia Zakochanych”.
Tomy przeczytanej poezji wielkich pisarzy, często nie rozumianej w niewinnej naiwności młodych dziewcząt, przeplatane bliżej nieokreśloną grafomanią, stanowiły o naszym pojęciu o miłości. W międzyczasie naście lat przepłynęło niepostrzeżenie w dorosłość. Każda z nas z biegiem czasu znalazła swoją „drugą połowę”. Małżeństwo jest prawdziwym nauczycielem miłości, nie tylko tej słodkiej, „w słońcu i przy blasku świec (…)”, ale tej cierpliwej, wybaczającej, czasem bolesnej, miłości, która służy, a nie wymaga by jej służono, wypełnionej wzajemną życzliwością i zrozumieniem, dzieleniem radości i smutków, uczeniem się siebie nawzajem każdego dnia. Zakochanie jest stanem przemijającym, codzienność obnaża nas z różowych okularów przez które na początku związku patrzymy na siebie nawzajem. Jeżeli jednak obie osoby wyzbędą się egoizmu i kochają wystarczająco mocno, by szczęście tej drugiej osoby postawić przed swoim własnym, wtedy miłość się dopełnia i staje się szczęściem samym w sobie. Jest jedna góralska śpiewka weselna odzwierciedlająca w swej prostocie w sposób doskonały istotę miłości w małżeństwie:
Chłopce siumny siadoj ku mniy, pojedziyme razem dumniy.
Na tym wozku trzepać bedziy,
dobrze kie siy razem jedziy
Nic dodać, nic ująć.
Droga Polonio, o okazji zbliżającego się dnia Świętego Walentego, życzę wszystkim by każdy miał kogoś, kogo może kochać, kto będzie ważniejszy niż my sami. Wszystkiego najlepszego moi Mili.