A moja głowa pełna wątpliwości… (W stulecie urodzin Wisławy Szymborskiej, szkic pospieszny) | HANNA CZERNIK
Od świtu rozdzwoniły się telefony. Słyszałaś? Szymbor-ska ma Nobla! Pewnie jeszcze nie wiesz, bo u Was to ciągle raczej noc, ale widać, że nie tylko ty masz o niej taką wysoką opinię! Chyba się cieszysz? My bardzo! I tak dalej i tym podobnie. Był 3 października 1996 roku. Potem wciąż nowe wieści. Jej reakcje, jej oszołomienie, pierwszy w jej życiu sekretarz, młody Michał Rusinek, taktowny, ale i stanowczy, by sobie z nagłym szturmem mediów i wszystkich dobrze i źle życzących potrafić poradzić. Gratulacje, depesze, telefony. Także ten z Berkeley od Czesława Miłosza, obok wyrazów uznania współczujący brzemieniu, jakie będzie musiała teraz unieść. Pierwsze oświadczenie, jakże charakterystyczne: Jak wszyscy moi znakomici poprzednicy i ja nie mam wprawy w odbieraniu Nagrody Nobla, dlatego do radości z tak wysokiego wyróżnienia dołącza się i zakłopotanie.
Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata…
Wiem, że co najmniej dwóch arcyświetnych polskich poetów na tę nagrodę zasługiwało, mówiła dalej. Wolę więc myśleć o niej jako o uznaniu dla całej współczesnej poezji polskiej, która jak się okazuje, ma coś ważnego do powiedzenia całemu światu. Podobne echa w zagranicznych komentarzach powołujących się na opinię Josifa Brodskiego: Przy polskiej poezji współczesnej, europejska wydaje się cyniczna, a amerykańska naiwna. Jej list do Jacka Kuronia, ówczesnego posła na Sejm i niedawnego ministra pracy i polityki socjalnej, z pytaniem, komu przesłać, jak najlepiej wykorzystać nagrodę pieniężną, by trafiła do najbardziej potrzebujących, a nie została użyta na nowe dywany, figury świętych czy niekończące się drinki. Wyjazd do Sztokholmu, przywitanie na lotnisku, blichtr, fanfary, przyjęcie nagrody. Najkrótsza mowa akceptacyjna, którą sekretarz Akademii, lingwista Sture Allén, żartobliwie nazwał najdłuższym wierszem, jaki w życiu czytał. Mówiła w niej: Dlatego tak wysoko sobie cenię dwa małe słowa: “nie wiem”. Małe, ale mocno uskrzydlone. Rozszerzające nam życie na obszary, które mieszczą się w nas samych i obszary, w których zawieszona jest nasza nikła Ziemia. Gdyby Izaak Newton nie powiedział sobie “nie wiem”, jabłka w ogródku mogłyby spadać na jego oczach jak grad, a on w najlepszym razie schylałby się po nie i zjadał z apetytem. Gdyby moja rodaczka Maria Skłodowska-Curie nie powiedziała sobie “nie wiem”, zostałaby pewnie nauczycielką chemii na pensji dla panienek z dobrych domów, i na tej skądinąd zacnej pracy upłynęłoby jej życie. Ale powtarzała sobie “nie wiem” i te właśnie słowa przywiodły ją, i to dwukrotnie, do Sztokholmu, gdzie ludzi o duchu niespokojnym i wiecznie poszukującym nagradza się Nagrodą Nobla. Bankiet noblowski, najbardziej snobistyczna impreza w Szwecji, w Ratuszu na Wyspie Królewskiej - Kungsholmen. Ogromne gmaszysko, zbudowane w latach 30 ubiegłego wieku z ciemnoczerwonej cegły, uosobienie eklektyzmu - trochę gotyku, trochę renesansu i Bóg wie, czego tam jeszcze. Bardzo przestronne, z łatwością mieści w Sali Błękitnej 1250 gości. Spośród 10 noblistów w tym roku 1996, kiedy skądinąd przypadało stulecie śmierci fundatora, Szymborska siedzi po prawej stronie króla, Karola XVI Gustawa. Po dwóch godzinach wyciągnie go na papierosa…
***
Nie jest łatwo pisać o Wisławie Szymborskiej, nie tylko dlatego, że tak bliska i tak ważna. Przede wszystkim chciałoby się po prostu cytować jej wiersze ze świadomością, że tylko one mówią naprawdę, jaką była, co myślała, jak komentowała naszą współczesność i naszą przeszłość, że tylko one pokazują jej wielkość. Sama by to wolała. Nie znosiła wywiadów, mówienia o sobie, publicznego odsłaniania, niechętnie przyjmowała sugestie współpracy przy pisaniu jej biografii, tym bardziej, broń Bóg, jakichkolwiek zwierzeń autobiograficznych. Nawet w jej wierszach nieczęsto mówi w pierwszej osobie. Dyskrecja, ironiczny dystans, poczucie humoru i spojrzenie obejmujące istnienie od najmniejszego żuczka, od kamienia i liścia - po Kosmos, to jej znaki wyróżniające. Wprawdzie pisała kiedyś:
Podział na ziemię i niebo
to nie jest właściwy sposób
myślenia o tej całości.
Pozwala tylko przeżyć
pod dokładniejszym adresem,
szybszym do znalezienia,
jeślibym była szukana.
Moje znaki szczególne
to zachwyt i rozpacz.
Rzadko jednak, jeśli kiedykolwiek, pokazuje tę rozpacz wprost. Obce jej jest rozdzieranie szat i roztkliwianie się nad swoją obolałą duszą, tak przecież częste w poezji lirycznej. Ty wiesz, jak muszę cierpieć - abym śpiewał, pisał w Beniowskim do Ludwiki Śniadeckiej, kochanki pierwszych dni, wielki Juliusz Słowacki. Zwierzanie się z cierpień, zawodów, smutku jest ponadczasowym tworzywem poezji. Liryczne ‘ja’ wypełnia ją niemal bez granic. Inaczej u Szymborskiej. Po śmierci znakomitego prozaika, Kornela Filipowicza, z którym była związana przez dwadzieścia kilka lat, największej miłości jej życia, napisze tylko:
Umrzeć - tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu. /…/
Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma. /…/
Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków
na początek.
A przecież ten wiersz może lepiej i bardziej przejmująco niż wszelkie dramatyczne rozdrapy pokazuje nieodwołalność, bezwzględność śmierci i naszą w jej obliczu zagubioną bezradność. I może dlatego szwedzka pisarka, Brigitta Trotzig, w uzasadnieniu przyznania nagrody noblowskiej właśnie Szymborskiej powiedziała: Szwedzka Akademia chce uhonorować przedstawicielkę niezwykłej czystości i siły poetyckiego spojrzenia. Poezji jako odpowiedzi na życie, sposobu na życie, pracy nad słowem jako myślą i wrażliwością. Wiersze Wisławy Szymborskiej to perfekcja słowa, wysoce wycyzelowane obrazy, myślowe allegro ma non troppo, jak tytułuje jeden ze swoich wierszy. Jednak ciemność, której nie ulegają one bezpośrednio, wyczuwa się w nich tak, jak ruch krwi pod skórą.
Jeśli się z czegoś zwierzała, to też bardzo dyskretnie:
Życie na poczekaniu
Przedstawienie bez próby
Ciało bez przymiarki
Głowa bez namysłu
Nie znam roli, która gram,
Wiem tylko, że jest moja, niewymienna
O czym jest sztuka zgadywać muszę wprost na scenie
Kiepsko przygotowana do zaszczytu życia
Narzucone mi tempo akcji znoszę z trudem/…/
Nie do cofnięcia słowa i odruchy,
Niedoliczone gwiazdy,
Charakter jak płaszcz w biegu dopinany,
Oto żałosne skutki tej nagłości…
***
Najprawdopodobniej tę powściągliwość wyniosła z domu, narzuconą tam przez jej konserwatywnego ojca, który nie lubił mazania się, łez, okazywania słabości, choć to on był pierwszym sponsorem jej dziecięcej twórczości - za każdy wierszyk czy obrazek dostawała małą, najczęściej pieniężną nagrodę. Długoletni zarządca dóbr zakopiańskich hrabiego Władysława Zamoyskiego (który to - sam mieszkający w Paryżu, kupił je, by je wyrwać z obcych rąk) Wincenty Szymborski współtworzył Rzecząpospolitą Zakopiańską, kiedy istniała ona na jesieni pamiętnego roku 1918 przez 33 dni, do czasu proklamowania przez Polskę niepodległości. Przewodniczącym był nie byle kto, bo Stefan Żeromski. Nie przypadkiem - Zakopane bowiem i w okresie belle epoque i w czasach Drugiej Rzeczypospolitej, a nawet i później skupiało zarówno elitę jak i cyganerię artystyczną, było swoistą sezonową kulturalną stolicą Polski. I właśnie w Zakopanem, w Domu Pracy Twórczej Astoria, Wisława odebrała w październiku 1996 roku pamiętny telefon ze Sztokholmu…
Po długim i ciekawym rozdziale zakopiańskim rodzina Szymborskich z jedną wówczas na świecie córką, Nawoją, a drugą w drodze - przenosi się w 1923 roku pod Poznań, gdyż tam prowadzą Wincentego interesy rodziny Zamoyskich. W Prowencie, wówczas folwarku dworskim, obecnie to część Kórnika, 2 lipca przychodzi na świat Maria Wisława. Mieszkają tam tylko przez dwa lata, by po kilku w Toruniu osiąść na stałe w Krakowie, w eleganckiej kamienicy przy ulicy Radziwiłłowskiej, w sześciopokojowym mieszkaniu, gdzie jednak - ach ówczesne standardy - mimo wanny w kuchni, nie było łazienki. Z Krakowem pozostanie Szymborska związana przez całe życie. Tam zostanie uczennicą gimnazjum sióstr urszulanek, tam spędzi okupację ucząc się na tajnych kompletach, zamieszka po wojnie w tzw. literackich czworakach, czyli Domu Literatów przy Krupniczej 22 ze swoim ówczesnym mężem, poetą Adamem Włodkiem. To w tym domu Gałczyński napisze Kolczyki Izoldy i Zaczarowaną dorożkę, w tym domu Szymborska pozna wśród innych sław - nomen omen- Sławomira Mrożka i Leszka Herdegena, Lidię Zamkow, czy Macieja Słomczyńskiego, tłumacza Joyce’a, od którego zarazi się pasją pisania limeryków. Te żartobliwe wierszyki będzie układała przez całe życie, dodając do nich nowe zabawne formy, choćby tzw. moskaliki i lepieje:
Kto powiedział, że Moskale
Są to bracia dla Lechitów,
Temu pierwszy w łeb wypalę
Przed kościołem Karmelitów.
Lepiej mieć życiorys brzydki niż tutejsze jadać frytki. Lepszy piorun na Nosalu niż pulpety w tym lokalu. Lepsza ciotka striptizerka niż podane tu żeberka. Lepszy ku przepaści marsz niż z tych naleśników farsz. Etc., itp. Koledzy poeci twierdzili później, że wciągnięcie Szymborskiej w zabawę limerykową, powodowało konieczność większego wyrafinowania sprośnego najczęściej ich charakteru. Wisławie przychodziło to łatwo, ona pozostawała co najwyżej frywolna:
Raz Mozarta bawiącego w Pradze
obsypały z kominka sadze.
Fakt, że potem w pół godziny,
wymorusał aż cztery hrabiny,
jakoś uszedł biografów uwadze.
Ta jej żartobliwa twórczość to nie tylko rymowanki, to także wysyłanie zabawnych kartek, kolaży. Światu pokazywała pogodną twarz. Wiem, jak ułożyć rysy twarzy, by smutku nikt nie zauważył - to w młodzieńczym wierszu. W jednej z rozmów z autorkami jej biografii, Anną Binkot i Joanną Szczęsną, na którą niechętnie się zgodziła: Życie miałam właściwie szczęśliwe, jednak było w nim wiele śmierci, wiele zwątpień. Ale o sprawach osobistych mówić nie chcę, a też nie lubiłabym, żeby mówili inni. Do ludzi mam inną twarz, dlatego pokazują mnie od strony anegdotycznej jako osobę wesołą, która nic, tylko wymyśla gry i zabawy. /…/ jak mam zapaści, zmartwienia, to do ludzi nie wychodzę. A innym razem: Zawsze, kiedy piszę, mam uczucie, jakby ktoś za mną stał i stroił błazeńskie miny. Dlatego bardzo się pilnuję i unikam, jak mogę, wielkich słów.
Mój cień jak błazen za królową.
Kiedy królowa z krzesła wstanie,
błazen nastroszy się na ścianie
i stuknie w sufit głupią głową./…/
Królowa z okna się wychyli,
a błazen z okna skoczy w dół,
Tak każdą czynność podzielili,
ale to nie jest pół na pół.
Ten prostak wziął na siebie gesty,
patos i cały jego bezwstyd,
to wszystko, na co nie mam sił
‒ koronę, berło, płaszcz królewski.
Będę, ach, lekka w ruchu ramion,
ach, lekka w odwróceniu głowy,
królu, przy naszym pożegnaniu,
królu, na stacji kolejowej.
Królu, to błazen o tej porze,
królu, położy się na torze…
Zdarzyło się nie tobie. Ocalałeś, bo byłeś pierwszy, ocalałeś, bo byłeś ostatni... A że w garderobie natury jest kostiumów sporo, ona też nie wybierała, ale nie narzeka:
Mogłam być kimś
o wiele mniej osobnym.
Kimś z ławicy, mrowiska, brzęczącego roju,
szarpaną wiatrem cząstką krajobrazu.
Kimś dużo mniej szczęśliwym,
hodowanym na futro,
na świąteczny stół,
czymś, co pływa pod szkiełkiem.
Drzewem uwięzłym w ziemi,
do którego zbliża się pożar./…/
A co, gdybym budziła w ludziach strach,
albo tylko odrazę,
albo tylko litość?
Gdybym się urodziła
nie w tym, co trzeba, plemieniu
i zamykały się przede mną drogi?
O niepewności poznania: Meteor spadł. To nie meteor. Wulkan wybuchnął. To nie wulkan. Ktoś wołał coś. Niczego nikt. Na tej plus minus Atlantydzie. O miłości szczęśliwej, która nigdy nie zdołałaby zaludnić ziemi, zdarza się bowiem rzadko. O małpach, wcześniej niż ludzie wygnanych z raju. O wodzie, która była w chrzcielnicach i w wannach kurtyzan, w pocałunkach, całunach…O liczbie Pi, która przynagla gnuśną wieczność do trwania. O obrazach i wpisanej w nie historii. O Heraklicie, Brueglu, Vermeerze, Dickensie i Elli Fitzgerald. O Darwinie i książkach ze szczęśliwym zakończeniem, gdyż po przemierzeniu umysłem tylu obszarów i czasów, naoglądaniu się tylu wymarłych gatunków, takich triumfów silnych nad słabszymi, tak wielu prób przetrwania, prędzej czy później daremnych, przynajmniej od fikcji i jej mikroskali miał prawo oczekiwać happy endu. O utopii, pociągającej przez swoją oczywistość, łatwość, ale nieprawdziwej, od której w końcu się ucieka, by zanurzyć się w topieli - w życiu nie do pojęcia. O śmierci - bez przesady. O sensie: Wolę przyjmować nawet to założenie, że byt ma swoją rację. O życiu Tutaj:
Nie wiem jak gdzie,
ale tutaj na Ziemi jest sporo wszystkiego.
Tutaj wytwarza się krzesła i smutki,
nożyczki, skrzypce, czułość, tranzystory,
zapory wodne, żarty, filiżanki.
Może gdzie indziej jest wszystkiego więcej,
tylko z pewnych powodów brak tam malowideł,
kineskopów, pierogów, chusteczek do łez…
Bo poezja Szymborskiej jest, mimo wszelkiego sceptycyzmu i bez żadnej naiwności, afirmacją życia, które upiera się zawsze i nie ma takiej chwili, by nie triumfowało ono nad śmiercią i przemijaniem. Śmierć o tę chwilę zawsze przybywa spóźniona. Na próżno szarpie klamką niewidzialnych drzwi - kto, ile zdążył, tego mu cofnąć nie może. To poezja jednocześnie bardzo intelektualna i bardzo przystępna, zwyczajna i uniwersalna, polska i światowa. Jedno z najwybitniejszych zjawisk poetyckich kiedykolwiek, gdziekolwiek.
Jesteś piękne! - mówię życiu
Bujniej już nie można było.
Bardziej żabio i słowiczo,
Bardziej mrówczo i nasiennie/…/
Szarpię życie za brzeg listka:
Przystanęło? Dosłyszało?
Czy na chwilę, choć raz jeden,
Dokąd idzie, zapomniało?
(Allegro ma non troppo)