Ku pamięci | ANIA STOCH
Aby mieć charyzmę nie trzeba być politykiem, bogaczem, wielkim uczonym. Trzeba mieć otwarte dla ludzi serce. Ona taka była. Maria Dewera, prosta kobiecina ze spiskiej wsi, spracowana do szpiku kości, oddana rodzinie i przyjaciołom, gościnna, ale i pełna opinii, szczera do bólu, ciekawa ludzi i świata. Kiedy myślę: „Polska w moim sercu”, nie może Jej tam zabraknąć. W Stanach spędziła dziesiątki lat, a jednak nie znam nikogo, kto byłby tak na wskroś polski. Jej ostatnią wolą był pochówek w rodzinnej wsi. Ostatnim urodzinowym prezentem od najbliższych będzie pogrzeb we Frydmanie. Urodziła się 25 marca 1933 roku. Do dziewięćdziesiątych pierwszych urodzin zabrakło Jej dwóch miesięcy. Do Domu Pana odeszła 26 stycznia 2024 roku. W Glenwood Springs mieszkała prawie trzydzieści pięć lat. Wielu spośród Polonii w Kolorado, Chicago czy Arizonie miało okazję Ją poznać. Wielu z nas pamięta Ją, siedzącą na krześle przy offisie w motelu, gotowa do rozmowy, zapraszającą na herbatę, domowe wypieki, obiad, kolację, czy na co tam akurat był czas.
Poznałam Ją w Chicago. Przyjechała wtedy na kilka miesięcy do córki, do Romeoville. W tamtym czasie moja najlepsza przyjaciółka umawiała się z Jej wnukiem (dziś są małżeństwem od ponad trzynastu lat), przywiozła Ją do nas, by spędzić razem czas, by się poznać. Od pierwszej minuty stała się mi bliska. Jakbyśmy się znały przez lata. Nie było w niej dyskomfortu, nieśmiałości w kontakcie z nowo poznanymi ludźmi. Zaczęła opowiadać o swoich bliskich, o znajomych, o ludziach, których nigdy nie widziałam na oczy, w sposób, który sprawiał, że czuło się jakby się ich wszystkich znało. Uwielbiała opowiadać historie z przeszłości. Cała masa z nich budzi uśmiech. Nie bez znaczenia jest dla mnie fakt, że to Ona była naszą swatką pisałam o tym w zeszłym roku o ile mnie pamięć nie myli.
Dziś opowiem jedną z jej historii, jestem z resztą pewna, że gdyby mogła, nawrzeszczałaby na mnie, że piszę „takie głupoty”. Marzec, rok 2013, moja mama przyjechała do Glenwood na kilka miesięcy. Któregoś dnia wybrałyśmy się w odwiedziny do „Babki” (tak Ją wszyscy nazywali, oprócz własnych wnuków, miała niezliczoną masę przyszywanych), w tym samym czasie przyjechał na narty ksiądz Florczyk. Punktem babcinego honoru było, żeby nigdy nie wyszedł z kuchni głodny. Kiedy przyjechałyśmy z mamą i naszą najstarszą córeczką (druga była w drodze), akurat przyszedł na obiad. Przeskakując z tematu na temat, weszliśmy na dyskusję o kotach. Po wymianie kilku, bez znaczenia z resztą faktów o rzeczonych czworonogach, Babka zaczęła swoją opowieść.
„Mieli my roz we Frydmanie takiego kota, co dusiył kury. A brzydki był! Myślym se: jo tu zrobiym z tobom porzondek! A prawie było przedwiośnie. Włozyłaf go do worka i wio nad wode, a była dziora wyciynto w lodzie. Nic ino cisnym dziada z tym worym pod lod, roz- dwa sie utopi i nie bedzie robiył skody na gazdowce. Co jo mu łeb pod wode, to on spowrotym na lod. Nareście sie podzioł. Wchodzym rano do sopy, a ta bestyjo siedzi na drabinie. Nie doł sie mi juz wiyncyj piekielnik chycić”.
Historię okroiłam z dosadniejszych, mniej lub bardziej niecenzurowanych określeń owego kota, napisałam gwarą, ponieważ język literacki w żaden sposób nie był w stanie oddać natury rzeczy. Mam nadzieję, że nie sprawi to Wam, Drodzy Czytelnicy, wielkiego problemu. Babcia, poza tym, że była wokalna, była też wielką zwolenniczką gestykulacji podczas opowiadania. Tak więc był wyimaginowany, wyrywający się z rąk kot, był worek i był przerębel w lodzie. Dramaturgia sytuacji wywołała chwilowy bezdech u księdza Franciszka i na przemian bladość i rumieńce u mojej mamy. Ja słyszałam historię wcześniej, więc tylko błagałam w duchu, by była ocenzurowana (prośba jednak nie została wysłuchana). Biedny ksiądz Franciszek, jak to na kapłana o czułym sercu przystało, nie mógł przetrawić faktu znęcania się nad biednym, niewinnym kotem. Babcia, jak przystało na prawdziwą gaździnę, pełna emocji, zupełnie jakby do zdarzenia doszło poprzedniego dnia, a nie pięćdziesiąt lat wstecz, wybuchnęła: „Nie godojciez do świata! Wiycie kielo ta bestyjo kurcont nadusiyła?”
Babcia uwielbiała słodycze i w ogóle cukier w każdej postaci, do herbaty wsypywała trzy pełne łyżeczki. Z okazji mojego ostatniego wyjazdu do Glenwood upiekłam karpatkę. Z uwagi na fakt, że wszyscy wydają się ograniczać cukier, zmniejszyłam proporcje z przepisu prawie o połowę. Danka, Jej wnuczka, ukroiła spory kawałek i podała Babci. Po niespełna minucie, ta kazała zabrać prawie nietknięte ciasto. Wieczorem, kiedy usiadłam przy niej, szepnęła: „Dała mi Danka karpatke. Nie dość ze nic nie słodko, to jesce mi sie trafiył włos! Fto to piok?
Z uśmiechem od ucha do ucha odpowiedziałam: „Babko, jo!” Ona na to: „Diabli nadali! Wiys jak nie rada widzym włosow!”
Była punktem scalającym rodzinę. Krzyczała, krytykowała, ale i martwiła się, i gotowała ulubione potrawy dla wnuków i czekała z utęsknieniem na odwiedziny. Nauczyła mnie piec drożdżówki i domowy, spiski chleb, próbowała mnie nauczyć piec pączki, ale straciła cierpliwość. „Nie umierają ci, którzy trwają w pamięci żywych”. Będę za Nią tęsknić. Jestem pewna, że nie ja sama jedna.