Rok Nadziei. Wersja 2021 | MAŁGORZATA CUP - Los Angeles
Wstyczniu miało być optymistycznie. Z nadzieją. Wszak zaczął się Nowy Rok i chcielibyśmy, by to oznaczało wszystko nowe. I jeśli nowe, to i lepsze. Wydaje się, że nie trudno o lepsze w porównaniu do roku 2020. Bardzo liczę na to, że 2021 udowodni to w tempie błyskawicznym i pobije nasze najśmielsze oczekiwania.
A skoro o nadziei, to i o marzeniach. Podobno starość zaczyna się wtedy, kiedy miejsce marzeń zajmują wspomnienia. Faktem jest, że wspomnień mi nie brakuje, co już parokrotnie pokazałam na łamach Życia Kolorado. Ale i marzeń mam nadal sporo, więc może starość przez jakiś czas jeszcze mi nie grozi.
Zatem marzenia i nadzieja. To chyba nieodłączna część noworocznego rytuału. W związku z nieszczęsną pandemią, która nęka nas od ponad dziewięciu miesięcy, oba te elementy stanowią podstawę naszego obecnego bytu. Kilka dni temu ktoś podesłał mi rysunkowy dowcip, na którym Nowy Rok przedstawiony jest jako postać z kręgów medycznych i która informuje pacjenta, że „Jedyne, czym mogę Cię dziś zaszczepić, to nadzieja”. Uśmiechnęłam się. A potem pomyślałam, że co prawdo smutno to zabrzmiało, ale z drugiej strony to chyba jedna z najważniejszych spraw dzisiaj. Mieć nadzieję i marzyć. I nie dać się zwariować temu, co za wszelką cenę próbuje nas zdołować, odciąć od pozytywu życia, zawładnąć energią.
Pytałam kilku mniej i bardziej bliskich znajomych o ich nadzieje/marzenia. To ciekawe, że na boczny tor odchodzą kwestie materialne (przynajmniej wśród tych osób, które mnie otaczają, choć pewnie osobom, które koniec z końcem wiążą z trudem, materia jednak inne sprawy przesłania, i trudno się dziwić). Właściwie wszyscy odpowiedzieli, że najważniejsze, by zakończyła się „akcja COVID” i by można było wrócić do „normalnego” życia. Zdrowie, nad którym wielu z nas specjalnie się nie zastanawia (chyba, że już wcześniej dotknęły nas różnego rodzaju przypadłości związane z wiekiem czy wypadkami) zajmuje absolutnie priorytetowe miejsce na liście naszych marzeń i nadziei. I nic w tym dziwnego, bo kiedy już wydawało się, że widać maleńkie światełko w tunelu i pojawiły się pierwsze szczepionki, to wirus uderza z nieposkromioną siłą, ponownie zamykając nas w domach (szczególnie w Wielkiej Brytanii i Danii – kiedy powstaje niniejszy tekst, to tam rozgrywa się poważna bitwa o zahamowanie rozwoju wirusa w nowej jego odsłonie, a niebawem zapewne przeniesie się także na inne okolice).
Coraz więcej spośród nas zna kogoś kto zachorował lub zna kogoś, kto taką osobę zna. W moim najbliższym sąsiedzkim otoczeniu znajduje się rodzina, która utraciła swoich dwóch starszych członków, którzy zmarli w wyniku komplikacji po-covidowych. Inne małżeństwo udało się kilka dni temu na dużą rodzinną imprezę z udziałem 40 osób i... właśnie zamknęli się w domu w ramach kwarantanny, kiedy okazało się, że wśród gości znalazł się nosiciel wirusa i hojnie obdarował nim pozostałych uczestników. Trudno w tych okolicznościach nie życzyć sobie i innym zdrowia.
Jedna z czołowych pozycji na liście marzeń/nadziei, to także powrót życia, jakie znamy „sprzed pandemii”. Czy zauważyliście Państwo, że już od kilku miesięcy odnosimy się w rozmowie do rzeczywistości „sprzed Covidu” i tej obecnej? Kiedyś mówiono „przed II wojną” czy „zanim upadł komunizm”. Dziś mamy odniesienie do czasu wolnego od pandemii. Coraz bardziej brakuje nam normalnego kontaktu z innymi ludźmi. Zwykłego spojrzenia na czyjąś twarz bez maseczki, za którą ukrywamy się od kilku miesięcy. Muszę przyznać, że szalenie brakuje mi widoku ludzkiego oblicza nie przepołowionego kawałkiem szmatki, która dzieli oczy od reszty buzi. Jeszcze gorzej, gdy słońce nie pozwala zdjąć okularów przeciwsłonecznych, wówczas nawet oczami nie można się już uśmiechnąć. To znaczy można, tyle że uśmiech będzie mało widoczny.
Marzy mi się ten dzień, kiedy będę mogła znowu zobaczyć znajomych, przywitać się po dawnemu „na misia”, ucałować czy przytulić. Podobno dzieci, które nie są w dzieciństwie przytulane, częściej chorują jako osoby dorosłe i zdecydowanie częściej popadają w depresję. Co prawda okres dzieciństwa mam już za sobą (niestety), jednak ta potrzeba bliskości we mnie i zapewne w wielu spośród Czytelników została.
Może należałoby – już po zakończeniu pandemii – ogłosić Dzień Przytulania? Z nadzieją, że znowu będziemy mogli przytulać się zupełnie bezkarnie i bez obawy o straszne tego konsekwencje! Nawiasem mówiąc, jeszcze w czasach „przed pandemią” i to dobrych kilka lat przed nią, czytałam artykuł, w którym opisywano pomysł młodych dziewczyn z Polski na bardzo szczególny biznes. Polegał on na tym, że... przytulały swoich klientów, odpłatnie i bez podtekstów seksualnych. Miały opracowany cennik, w którym znajdowało się kilkadziesiąt pozycji przytulankowych, wszystko oparte było o badania psychologiczne i społeczne. Jak wspomniałam wcześniej, seks absolutnie nie wchodził w grę i przytualnie miało na celu wyłącznie zaspokojenie potrzeby bliskości bez konieczności wiązania się. Teraz biznes zapewne upadł, ale mogę sobie wyobrazić, że mógł przynosić całkiem spore dochody, wszak wśród nas wiele jest osób, których nie ma kto pogłaskać czy zrobić z nimi „misia”. Może warto pomyśleć o takiej formule biznesowej? Wyobraźcie sobie Państwo te „stada” wygłodniałych głaskania ludzi, którzy stoją w kolejce, by odbyć swoją sesję terapeutyczną!
Wielu moich znajomych z rozmarzeniem wspomina chwile, w których można było pójść do restauracji czy baru, zjeść coś smacznego, obejrzeć ludzi, pogadać niespiesznie. Marzenie, by było to znowu możliwe towarzyszy im każdego dnia i coraz bardziej tęsknym wzrokiem spoglądają w kierunku swoich ulubionych miejsc (jeśli przetrwały, wszak wiele z nich nie dało rady w trudnych czasach). Chyba z tej właśnie potrzeby narodziła się nowa forma bliskości wśród sąsiadów. O wiele częściej rozmawiamy, choć z zachowaniem dystansu i przez maseczkę. Wspólnie z naszymi sąsiadami zrobiliśmy tuż przed Świętami Bożego Narodzenia furorę, kiedy rozmawiając przed domem, zainicjowaliśmy całkiem przypadkowo imprezę ad hoc. Zaczęło się od jednych znajomych, po chwili przyszli kolejni. Pojawił się mały poczęstunek, naprędce ustawiony na turystycznym stoliku. I rozmowy o Świętach, dekoracjach, tradycjach, o tych, którzy z nami w tym roku do wieczerzy nie usiądą. Bardzo miłych parę chwil, trochę śmiechu, nieco nostalgii. Każdy przejeżdżający samochód, pozdrawiał nas, spacerowicze z psami również się zatrzymywali. Prawie normalnie…
W tym właśnie gronie rozmawialiśmy o marzeniach. Pojawił się temat, który i mnie absolutnie nie daje spokoju. Podróże! Chętnie oddam wszystkie wyjścia do restauracji za podróż w jedno z moich miejsc ulubionych lub kompletnie nowych. Zwykły wypad na kilka godzin do oddalonej o 100 mil Yucaipy sprawił nam kilka dni temu ponadprzeciętną radość i mieliśmy z mężem wrażenie, że urwaliśmy się na wagary. Ale wyobrażam sobie i marzę, że jadę przez niezwykłe tereny Nowego Meksyku czy Yucatan. Albo wracam do Kolumbii i tam odkrywam to, czego dotąd nie widziałam. A może Fiji i kąpiel błotna? Argentyna też woła. I Azja... Bardzo lubię ten kontynent i szalenie brakuje mi wyjazdów tamże. Fajnie byłoby zabrać tam męża i mamę, pokazać im to, co swego czasu bardzo dobrze znałam i w jakimś sensie kochałam. Na mojej liście miejsc do zobaczenia jest między innymi Nepal i Bhutan, może tam pojechać? Sąsiedzi byli mniej wybredni, uznali, że nawet zwykła podróż wielkim statkiem wycieczkowym byłaby powodem wielkiej ekscytacji. Tu pewna nie jestem, bowiem wizja takiego pływającego apartamentowca nie przemawia do mnie jakoś szczególnie. Ale może, w myśl powiedzenia „na bezrybiu i rak ryba”, tym razem dałabym się wsadzić na taki stateczek? Hmmm... Chyba jednak nie. To zdaje się znaczy, że jeszcze nie osiągnęłam poziomu desperacji absolutnej?
Wielu z moich znajomych opowiada o doświadczeniach związanych z przebywaniem pod jednym dachem z całą rodziną w trybie ciągłym (czyli 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu). Dla nich marzeniem jest, by przez chwilę mieć dom wyłącznie dla siebie, nie słyszeć narzekającego męża czy ciągle głodnych dzieci, które domagają się atencji i pomocy w nauce. Dodatkowo, jeśli dzieci nadal w dużym stopniu zależą od rodziców, to i pomoc w organizacji nauczania internetowego jest niezbędna. Ach! Odzyskać SWOJE życie!
Marzą się nam też takie nadzwyczajne wydarzenia, jak wyjście do kina, teatru, na koncert czy wystawę... Poczuć tę atmosferę, w której wszystkie wrażenia estetyczne i emocjonalne są dużo bardziej wyostrzone przez obecność innych widzów. Móc na bieżąco podzielić się tymi emocjami! Na chwilę oderwać się od tego, co nas otacza i zatopić w innym świecie, w świecie kultury czy sztuki…
Wyobrażam sobie, jakby to było, gdyby można przestać co chwilę odkażać ręce. Mam wrażenie, że powoli zanikają mi od wszelkich środków antybakteryjnych linie papilarne. No i w życiu całym nie używałam tyle kremu do rąk, co obecnie!
Mam też marzenia, które nie są związane z pandemią, choć rzeczywiście te przeważają. Marzy mi się deszczowy dzień. Albo jeszcze lepiej od razu kilka deszczowych dni. Może tydzień? W Kalifornii powinno padać właściwie od początku grudnia, tymczasem w ciągu dnia można całkiem spokojnie się opalać (wczoraj mieliśmy tutaj 30 stopni C!). Taki deszczowy dzień jest dobry na czytanie książki, może z kieliszkiem dobrego wina w ręku? Całkiem dobrze pasowałoby tu również grzane wino, jakie podają na niemieckich Weihnechstmarktach (czyli ulubionych przeze mnie świątecznych kiermaszach, które organizują chyba wszystkie miasteczka tuż przed Świętami Bożego Narodzenia). Uwielbiam ten zapach, w którym wino łączy się z goździkami, korą cynamonu, plasterkami cytryny, pomarańczy i jabłka! Kiedy jest zimno, gorące wino jest niemal tak dobre, jak gorąca czekolada!
Kolejne moje marzenie wywoła zapewne falę krytyki, ale podejmuję ryzyko! Karmimy ptaki. Przy domu, w którym mieszkamy, wisi karmnik dla małych ptaków (głównie chyba wróbli, a przynajmniej one dominują). Od kilku tygodni do karmnika zakrada się wiewiórka. Z absolutnym zadziwieniem obserwuję ją, kiedy robi coś na kształt szpagatu, tyle że w pionie, a następnie przerzuca się górnymi kończynami na karmnik. W tej pozycji może wytrzymać do pół minuty, kompletnie nie mając podparcia, potem z reguły się obsuwa, ale również z gracją. Obserwowanie jej sprawia mi wiele przyjemności. Postanowiłam poznać ją bliżej. Rzuciłam jej kilka orzeszków. Zniknęły co do jednego (część z nich odnalazłam w różnych częściach ogródka parę godzin później). Przyszła pora na karmienie z ręki. Wołam wiewiórkę uderzając orzeszkami o siebie i z reguły przybiega w podskokach bardzo szybko, ale niestety zatrzymuje się o pół metra ode mnie. Przygląda mi się bacznie, próbuje wąchać, obchodzi z każdej strony, ale nadal nie ośmieliła się na podejście do ręki. Wie, że nic z mojej strony jej nie grozi, bowiem nie ucieka, kiedy wychodzę do niej z domu. I kiedy wydaje się jej, że jej nie widzę, podchodzi bliżej. Ale trzyma dystans. Mam nadzieję, że w 2021 to się zmieni i zaprzyjaźnimy się na dobre.
W kręgu marzeń, choć te akurat bardziej zależą ode mnie, jest testowanie coraz to nowych przepisów kulinarnych. To ciekawe, jak człowiek od jednych smaków potrafi przejść do kolejnych i jeszcze następnych. To zapewne wraz z ilością przygotowanych potraw zwiększa się „smakowa wyobraźnia” i łatwiej przychodzi łączyć składniki tak, by tworzyły harmonijną całość. W dobie internetu nie trudno o ciekawe przepisy, a plusem jest także i to, że pod większością z nich znajdują się ponadto komentarze wcześniejszych eksperymentatorów. Zwykle to od nich zaczynam lekturę, bo dają mi wyobrażenie o tym, na co w szczególny sposób należy zwrócić uwagę. Bardzo mi się podoba takie eksplorowanie możliwości tego, co dookoła siebie mamy i czego można użyć w kuchni. Przy okazji Świąt Bożego Narodzenia oczywiście można wypróbować przepisy bardzo szczególne, których na co dzień się nie używa. W tym roku przyszła kolej na dojrzewający piernik. Nie powiem, ciasto wdzięczne w przygotowaniu nie jest, bo klei się na potęgę i trudno go opanować, ale efekt (po blisko trzech tygodniach!) przerósł moje najśmielsze oczekiwania! To samo chleb pieczony w żeliwnym garnku – dopiero przy trzecim podejściu udało mi się odkryć bliską ideału konsystencję ciasta, które po upieczeniu dało efekt wymarzony. Taki chleb prosto z garnka właściwie może zastąpić całą kolację. No, może nie wigilijną, bo jednak jest szczególna, ale taką zwykłą na pewno!
W krainie marzeń znajduje się cała lista rzeczy drobnych, które sprawiają, że życie w dobie pandemii staje się nieco przyjemniejsze. Przy okazji zakupów bożonarodzeniowych odkryłam, że mogę niektóre z nich wykonać sama i sprawiło mi to wiele radości. Chciałam koniecznie znaleźć wyjątkową szafkę na wino, która miała być prezentem dla męża. Obejrzałam ich zapewne kilkaset – online i w sklepach, jeśli było to możliwe. Nic nie przemówiło do mojej wyobraźni poza jedną szafką, która zdecydowanie przerastała moje możliwości finansowe, zatem... postanowiłam wykonać szafkę sama. Jak się Państwo domyślacie, w życiu swoim nie zrobiłam niczego podobnego, zatem było to spore wyzwanie, zwłaszcza, że wszystko miało zostać zrobione w tajemnicy. Boję się piły elektrycznej, zatem deski cięłam ręcznie (i nadal mam wszystkie kończyny!), wiertarka była pod kontrolą męża, a poza tym jest za głośna na utrzymanie prac w tajemnicy, pozostawał zatem młotek i śrubokręt. No i dochodziła kwestia bejcowania drewna i jego lakierowania, zapach przecież trudno ukryć. Prace prowadziłam w ogródku pod nieobecność męża, a kiedy pewnego dnia przyjechał do domu niespodziewanie, wpadłam w panikę i zdecydowana byłam bronić dostępu do ogródka, jak niepodległości, szczęśliwie nie było potrzeby. Ponieważ szafeczka miała mieć wygląd postarzany, trzeba było pomóc drewnu. Dowiedziałam się, że najlepiej tego dokonać przy użyciu szlifierki kątowej i specjalnych szczotek. Ze szlifierką problemu nie ma, ale z powodu COVIDu szczotki nie dotarły do Kalifornii (zapewne są gdzieś na statku w porcie w Long Beach, gdzie odbywają kwarantannę). Pozostały dłutka... Siedziałam sobie cichutko w nocy i dłubałam misterne ściegi na drewnie. To była zabawna część, muszę przyznać! Po bodaj dwóch tygodniach pracy poszczególne deseczki i listewki zaczęły przypominać prawdziwą szafkę. Złożyłam wszystko razem, wyszło nawet prosto, wizualnie dość atrakcyjnie, zapakowałam w wielki papier świąteczny i... Mąż nie uwierzył, że to moje osobiste dzieło! Podejrzewał zakup w IKEA, potem że może w jakimś sklepie. Na koniec zaczął sprawdzać gwoździki wewnątrz szafki i dopatrzył się kilku wbitych mniej profesjonalnie. Dopiero to przekonało go, że szafka jest jak najbardziej wyprodukowana przeze mnie. W związku z tym doświadczeniem postanowiłam teraz przetestować inne opcje pracy w drewnie. Widziałam ostatnio piękne drewno połączone z żywicą barwioną na kolor, jaki się człowiekowi marzy, a jeszcze lepiej barwioną i w niej zatopione są na przykład piękne suszone papryczki, pieprz czy muszle. Zabawa z tym jest ciekawa i wymagająca, ale ciągnie mnie niebywale, bowiem efekty są naprawdę niezwykle imponujące. Być może znalazłam nową pasję, której absolutnie się nie spodziewałam!
Drodzy Państwo, tych marzeń/nadziei mam w zanadrzu jeszcze sporo, ale pisząc zdałam sobie sprawę, że tak naprawdę najważniejsze obecnie chyba jest właśnie to, by je w ogóle mieć. I pielęgnować. I realizować, kiedy tylko się da. Najpierw na pewno trzeba postarać się o dobre zdrowie (w miarę własnych możliwości). Resztę da się jakoś zorganizować. Zdrowia oraz tej całej „reszty” zgodnej z Państwa wymaganiami czy oczekiwaniami, bardzo serdecznie w Nowym Roku 2021 życzę!