Wszystko zaczęło się w Wirginii czyli: Give me liberty or give me death! | HANNA CZERNIK
Tak miał zakończyć swoją mowę do zebranych 23 marca 1775 roku na konwencji delegatów ówczesnej brytyjskiej kolonii Patrick Henry, plantator i polityk, późniejszy pierwszy i szósty gubernator wolnej już Wirginii. “Czy życie jest tak cenne albo pokój tak słodki, żeby płacić za nie cenę łańcuchów i niewolnictwa? Nie dopuść wszechmogący Boże! Nie wiem, co inni wybiorą, ale dla mnie jedna jest droga: daj mi wolność albo daj mi śmierć!”
Słowa te, być może zrodzone częściowo z legendy, bo zapisane dużo później z pamięci słuchających - przede wszystkim Thomasa Jeffersona, na którym mowa zrobiła wielkie wrażenie: Henry przemawiał tak jak Homer pisał - rozbrzmiewały przez historię głębokim echem i do dziś uważane są za zwiastuna nadchodzącej rewolucji - wojny wyzwoleńczej kolonii amerykańskich spod brytyjskiej coraz trudniej tolerowanej dominacji. Napięcie wzrastało od lat, powstający na nowym kontynencie naród coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że Korona traktuje go tylko jako źródło zysków arbitralnie narzucając prawa korzystne dla jednej tylko strony, ignorując racje mieszkańców nowego kontynentu. W dodatku prowadzone przez Anglię wojny, przede wszystkim z Francją, zarówno w Europie, jak i na terytorium amerykańskim zakończone zwycięstwem Brytyjczyków kosztowały słono, udział w nich kolonistów nie został doceniony i co gorsza poniesione koszty zachęciły Koronę do obłożenia mieszkańców ‘nowego świata’ dodatkowymi uciążliwymi podatkami bez pytania o ich zdanie. I to właśnie bolało Amerykanów - którzy już wówczas zaczęli tak siebie nazywać - brak poszanowania ich praw, brak reprezentacji ich strony w parlamencie angielskim. Hasło: No taxation without representation rozbrzmiewało wśród mieszkańców 13 kolonii coraz silniej i bardziej stanowczo. Kolonie te różniły się od siebie znacznie ekonomicznie i socjalnie. Gospodarka Południa oparta była na plantacjach i niewolniczej pracy. Unikalny system ekonomiczny panował w Nowym Jorku, gdzie holenderscy dzierżawcy uprawiali pola kilkorga bardzo bogatych właścicieli. Nota bene historia zmian nazwy głównego miasta stanu sygnalizuje nam skomplikowanie jego dziejów: francuskie Nouvelle Angoulême, New Amsterdam i wreszcie od 1664 roku New York, na cześć ówczesnego angielskiego władcy, Jakuba II Stuarta, księcia Yorku. Holendrzy, którzy sami kupili osadę czterdzieści lat wcześniej od plemienia Delawarów za 60 guldenów, wymienili ją z Anglią na jedną z wysp korzennych na Pacyfiku. W Nowej Anglii i innych koloniach północnych dominowała klasa średnia - farmerzy, rzemieślnicy, kupcy, handlowcy. Benjamin Franklin, pochodzący z niezamożnej rodziny drukarz, samouk, wynalazca, księgarz, filozof i polityk reprezentuje wśród tzw. ojców założycieli północną, egalitarną Pensylwanię; George Washington, pierwszy prezydent - plantatorów z Południa, obaj skądinąd wolnomularze, o czym później. Wspólne działanie przeciwko brytyjskiej opresji wymagało niejednego kompromisu i wielkiej sztuki negocjacji. Nie obyło się bez konfliktów i sporów. Kiedy w maju 1773 roku na znak protestu przeciwko krzywdzącej polityce ekonomicznej Anglii bostońscy ‘Synowie wolności’, członkowie tajnej organizacji dążącej do niepodległości kolonii, zniszczyli należący do Kompanii Wschodnioindyjskiej wielki ładunek herbaty w akcji znanej obecnie jako The Boston Tea Party, zarówno Franklin, jak i Washington potępili ‘wandalizm’, niszczenie prywatnej własności. Franklin, już wówczas zamożny, zaproponował nawet, że pokryje straty właścicieli. Trzy lata później w czasie uchwalania Dekla-
racji Niepodległości, jeden z pięciu członków komisji powołanej do jej napisania, Robert Livingston, odmówił swojego podpisu, uważając, że na niepodległość jest jeszcze za wcześnie… Nawet w czasie obrad nad Konstytucją w 1787 roku kilkunastu posłów na konwencję filadelfijską wyszło z niej na znak protestu przeciwko kierunkowi, w jakim zmierzały prace, a trzech odmówiło jej podpisania. Niemniej jednak w krytycznych chwilach dla dobra publicznego młodziutki amerykański naród potrafił się pogodzić i zjednoczyć.
Zdanie, że wszystko zaczęło się w Wirginii, jest oczywiście uproszczeniem - wiele kolonii, przede wszystkim Pensylwania i Massachusetts, odegrało ważną rolę w powstawaniu nowego państwa, nie wspominając nawet faktu, że życie i kultury indiańskie istniały na terenie obecnie nazywanym Ameryką Północną od tysięcy lat. Niemniej jednak to nie one stworzyły administracyjną wspólnotę znaną nam jako Stany Zjednoczone, choć zapłaciły za jej powstanie wysoką cenę. Wiek osiemnasty to ciągle był wiek wojen i podbojów, nierzadko bezwzględnego egzekwowania prawa silniejszego. Rozwijały się nowe idee, w tym także równości ludzi i poszanowania odrębności, ale do wprowadzania ich pełnego w życie było jeszcze daleko. Moralność nazywana przez Polaków za Sienkiewiczem ‘moralnością Kalego’, kwitła w najlepsze. Jak Kalemu zabrać krowy, to jest zły uczynek, ale jak Kali zabrać krowy - to dobry. Powiedzenie świetne i uniwersalne, aczkolwiek politycznie niepoprawne przez obsadzenie czarnego chłopca w roli wyznawcy tego typu moralności, podczas gdy charakteryzuje ona zachowanie całych i to całkiem “białych” narodów. Ci sami przybysze, którzy uciekali ze starego kontynentu przed prześladowaniami religijnymi, niekoniecznie uważali, że ludność miejscowa ma prawo do własnych religijnych obrzędów i na ogół żarliwie, nierzadko przemocą nawracali ją na chrześcijaństwo. I chociaż osadnictwo w północnej części kontynentu nie było tak brutalne, jak podbój Ameryki Środkowej i Południowej przez hiszpańskich konkwistadorów w rodzaju Hernána Cortésa czy Francisco Pizarro, to przecież nie traktowano rodzimych mieszkańców jako równych, bo ludzie czuli się jeszcze wygodnie w swoim wyobrażeniu o wyższości własnej kultury nad innymi. Niemniej jednak kolonizatorzy na północy kontynentu nastawieni byli na osadnictwo, nie na grabież i istniały przykłady współpracy, pomocy czy handlowej wymiany obok nieuniknionych potyczek i walk prowokowanych, co nieuchronne, przez obydwie strony - nowych przybyszów i obrońców swoich dotychczasowych ziem.
W pewnym sensie jednak wszystko istotnie zaczęło się w Wirginii. To tutaj w 1607 roku powstało Jamestown - pierwsza trwała osada brytyjska, której nazwa wywodzi się od imienia ówczesnego króla Anglii i Szkocji Jakuba I Stuarta, choć nazwa całej kolonii była ukłonem w stronę Elżbiety I, nazywanej królową dziewicą. To w Wirginii stoczyła się decydująca bitwa wojny rewolucyjnej pod Yorktown, gdzie kapitulację odbierał przyjaciel Amerykanów, bohater wojny wyzwoleńczej markiz de La Fayette, ten sam, który podarował Washingtonowi zdobyty przez rewolucjonistów francuskich klucz do Bastylii, dotąd wiszący w holu domu pierwszego prezydenta w wirginijskim Mount Vernon.
To tu uformował się pierwszy, najstarszy w Stanach parlament, nazywany House of Burgesses, to stąd pochodziło czterech z pięciu pierwszych prezydentów kraju: Washington, Jefferson, Madison i Monroe, którego imienia doktryna, aczkolwiek zainicjowana przez wszedzie intelektualnie obecnego Jeffersona - głosząca, iż kontynent amerykański nie może podlegać dalszej kolonizacji ani ekspansji politycznej ze strony Europy, w zamian zaś zapowiadała, że Stany Zjednoczone nie będą ingerowały w sprawy państw europejskich i ich kolonii - stała się na stulecia podstawą polityki amerykańskiej. Ba, nie tylko tych pierwszych, w sumie ośmiu prezydentów Stanów Zjednoczonych, więcej niż z jakiegokolwiek innego stanu, wywodziło się właśnie z Wirginii.
***
Jest ona piękna jesienią. Wybrzeże Atlantyku, nizinnie położony Williamsburg, odbudowany w starym kolonialnym stylu dzięki funduszom Johna D. Rockefellera Juniora w latach dwudziestych ubiegłego stulecia, tworzący wraz z Jamestown i Yorktown tzw. historyczny trójkąt i coraz bardziej wznoszące się na zachód, pofałdowane tereny aż po góry Appalachy, pokryte lasami we wszystkich odcieniach złota, czerwieni i brązu. Cudny narodowy park Shenandoah, w paśmie Gór Błękitnych zaprasza na wędrówki i wspinaczki. Ale największą atrakcją Wirginii jest jej historia. Zapisana w budynkach publicznych, jak uniwersytety: William & Mary - drugi po Harvardzie najstarszy w kraju, Uniwersytet Wirginii w Charlottesville, ufundowany i zaprojektowany w klasycystycznym stylu przez Jeffersona, dotknięty kilka dni temu kolejną tragedią śmiertelnej strzelaniny… Budynek parlamentu w Richmond, domy prezydentów - Mount Vernon wielkiego, także dosłownie George’a Washingtona
(generał i pierwszy prezydent liczył sobie prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu), Montpellier malutkiego fizycznie, niezwykle giętkiego i aktywnego dyplomaty Jamesa Madisona, „ojca Konstytucji”, Ashlawn Monroe (choć główny budynek spłonął, zostały tu tylko pokoje gościnne) i przede wszystkim fascynujące Monticello Thomasa Jeffersona.
Thomas Jefferson jest nawet wśród tych wyjątkowych osób postacią szczególnie interesującą. Wszechstronnie wykształcony, oczytany w geniuszach oświecenia intelektualista, grający na skrzypcach poliglota władający sześcioma językami, o nigdy nie zaspokojonej intelektualnej ciekawości, znakomity prawnik, architekt i archeolog - amator, pisarz, dyplomata i myśliciel, geniuszem innowacyjnym ustępuje może jedynie Franklinowi. Sam zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy objął po Franklinie stanowisko ambasadora w Paryżu i francuski minister spraw zagranicznych, Count de Vergennes, skomentował, “Słyszę, że zastąpisz pan Franklina”, Jefferson zripostował elegancko: „Przychodzę po nim. Żaden człowiek nie jest w stanie go zastąpić”. Jego biografia niewolna jest od sprzeczności. Żarliwy zwolennik abolicjonizmu, autor projektu ustaw o zniesieniu niewolnictwa zarówno do parlamentu Wirginii, jak i federalnego, kiedy projekty upadły swoich niewolników nie uwolnił. W testamencie nadał wolność tylko pięciorgu z nich, a nie do końca wiadomo, jak rozporządził finansami pozostawionymi mu przez Tadeusza Kościuszkę na pomoc dla zniewolonych. Zrozpaczony po wczesnej śmierci ukochanej żony, Marty, po dwóch latach, już w Paryżu najprawdopodobniej nawiązał romans z towarzyszącą w podróży jego córce niewolnicą, Sally Hemings (skądinąd siostrą przyrodnią żony) i był ojcem jej dzieci. Trudno z naszej perspektywy oceniać postępowanie ludzi z innej epoki, z innych warunków ekonomicznych i obyczajowych. W gospodarce opartej na pracy niewolników utrzymanie plantacji z pracy najemnej z pewnością przedstawiało ogromne trudności. W życiu osobistym mimo długoletniego romansu dochował przyrzeczenia danego umierającej żonie, że nikogo już nie poślubi. Marta - sama wcześnie osierocona przez matkę, miała dwie macochy i najwyraźniej nie zapisały się one dobrze w jej pamięci - bardzo nie chciała tego samego losu dla ich sześciorga dzieci, spośród których niestety tylko dwie córki, imienniczka matki Marta i Maria dożyły wieku dorosłego. To były czasy małych trumien… Jefferson nie ożenił się powtórnie, w czasie jego prezydentury obowiązki pierwszej damy pełniła starsza córka i w dużym stopniu bardzo towarzysko zręczna i mądra Dolley Madison, żona przyjaciela i następcy na stanowisku prezydenta.
Ten wszechstronnie wykształcony, światowy człowiek najlepiej czuł się w swoim pełnym książek Monticello (po włosku - małe wzgórze), które sam zaprojektował i przez całe życie doskonalił - był perfekcjonistą do granic dziwactwa. Jak sam mawiał: ‘Putting up and pulling down is one of my favorite amusements’. Wymiary podawał nawet do siódmego miejsca po przecinku, a konstrukcja elegancko wyglądającej kopuły wymagała prawdziwej łamigłówki rachunku różniczkowego. Dom zbudowany w klasycystycznym stylu neo palladiańskim, od przydomka włoskiego architekta, Andrei Palladio (przydomek nadany przez jego mecenasa nawiązywał oczywiście do Pallas Ateny, greckiej bogini mądrości, rzemiosła i sprawiedliwej wojny) jest prawdziwym cackiem, w którym piękno klasycznych proporcji bierze górę nad praktycznością. Jefferson w swojej ogromnej bibliotece liczącej tysiące ksiąg, miał też kilkaset tomów poświęconych architekturze, które pilnie studiował. Toteż jego ulubiony neoklasycystyczny styl w Ameryce nazywany bywa również jego imieniem - Jeffersonian. Mimo gnębiących go całe życie napadów ostrej migreny, wstawał zawsze o piątej rano, jak mawiał - słońce nigdy nie zastaje mnie w łóżku - w ciągu przeszło osiemdziesięciu lat życia mało miał chwil nie wykorzystanych na pracę, lekturę, grę na skrzypcach, studia, rozmowy z przyjaciółmi. Uwielbiał dobrą kuchnię - paryskie lata nie poszły na marne - i dobre wino, był szczodry i gościnny (pod koniec życia odwiedził go też na kilka dni La Fayette i ich spotkanie po latach było w opisie świadków przejmujące wzruszeniem), więc też przez większość życia borykał się z trudnościami finansowymi aż do granicy bankructwa.
Kiedy jako 26 latek zaczął budować Monticello jesienią 1769 roku u podnóża gór na samym skraju ówczesnego cywilizowanego świata, niczego podobnego nie było nigdzie w okolicy. Z tyłu rozciągał się poznany świat, przed nim otwierał się nie zbadany kontynent. Co charakterystyczne, dom skierowany jest na zachód - odwraca się od tego, co stare i otwiera na nowe. Wówczas Jefferson nie widział jeszcze niczego poza Williamsburgiem, gdzie studiował na uniwersytecie Williama & Mary, później poznał Paryż i Włochy, mieszkał jako drugi z prezydentów w Białym Domu, ale w Monticello był najszczęśliwszy i zawsze do niego wracał.
Wszyscy prezydenci wracali: George Washington do Mount Vernon, Madison do Montpellier, Monroe do Ashlawn. I kiedy zwiedza się teraz ich domy, tych najznakomitszych osobistości tamtej ery, uderza ich w gruncie rzeczy skromność. To nie są pałace europejskiej arystokracji, co najwyżej dworki polskiej szlachty. Nie ma marmurowych posadzek, ani wyszukanych w rysunku parkietów, są zwykłe deski, niewielkie sypialnie, ba, w Monticello nie ma nawet porządnej jadalni - rozstawiało się niewielkie stoły w razie potrzeby, bo też prawdziwe pokoje jadalne dopiero wchodziły w życie. Madisonowie, dzięki znakomitej w dyplomacji Dolley, wprowadzili już duży stół, gdzie przyjmowali gości z obu ówczesnych stronnictw - zarówno federalistów dążących do silnej władzy centralnej, jak i przedstawicieli własnej partii, demokratycznych republikanów, którzy kładli nacisk na większą niezależność stanów. Rozumieli, że dialog i kompromis jest konieczny dla efektywnego rządzenia państwem. Niemniej jednak ojcowie założyciele, nawet ci zamożni plantatorzy, nie mieli żadnych tęsknot do szczególnej wystawności, żadnych pokus sięgania po dalszą władzę. Budując swoje nowe państwo na demokratycznych zasadach skrupulatnie tych zasad przestrzegali. Wyniosły ich do eminencji wojna wyzwoleńcza i żmudne prace na stworzeniem prawnych struktur nowego kraju. Oddali swoje talenty w jego służbę. Washington - geniusz wojskowy, Jefferson i Madison intelekt i wiedzę prawniczą. Obaj przyjaciele i kolejni prezydenci byli pilnymi uczniami francuskiego i angielskiego oświecenia, szczególnie Johna Locke’a i Monteskiusza, wierzyli w oświatę i naukę, dążyli do trójpodziału władzy - na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, kładli nacisk na rozdział Kościoła od państwa. Jefferson był głównym autorem Deklaracji niepodległości, Madison zarysu Konstytucji i Karty Praw ( Bill of Rights), czyli 10 pierwszych ‘poprawek’. Wszędobylski intelektualnie Jefferson - wówczas ambasador w Paryżu, przysyłał oczywiście swoje sugestie! Nie było wśród nich żadnego Napoleona, który wyrósłszy dzięki rewolucji francuskiej sięgnął po władzę cesarską.
***
“Daj mi wolność albo daj mi śmierć” wołał w płomiennej mowie Patrick Henry. Nie wiemy, czy do końca zdawał sobie sprawę, jak trudną wartością jest wolność. Bo paradoksalnie wolność niesie ze sobą konieczność świadomego jej ograniczania na rzecz wolności innych. Nikt nie jest absolutnie wolny i pewnie nie mógłby funkcjonować, gdyby był. Bo ‘wolność to nie jest port, nie adres i nie przystań; wolność, to ona po to może być, żeby z niej czasem
nie skorzystać…’ Nie może być bezwzględna, bo zawsze jest kompromisem pomiędzy jednostką i grupą, pomiędzy dobrem indywidualnym i dobrem wspólnym. Nieustannie prowokujący Salvador Dali rzucił kiedyś: ‘Nienawidzę wolności – zmusza do dokonywania wyboru!’ Historia, także najnowsza, pokazuje, jak łatwo ludzie od niej uciekają, jak łatwo może ich skusić wizją bezpieczeństwa pierwszy lepszy dyktator. ‘Fundamentalizm jest ubocznym produktem wolności. Bo wolność przychodzi zawsze łącznie z ryzykiem i niepewnością’, mówił w jednym z ostatnich udzielonych wywiadów Zygmunt Bauman. Przestrzega też przed tym Erich Fromm w wydanej w 1941 roku w Anglii ‘Escape from Freedom’.
‘Uważamy za oczywiste następujące prawdy: że wszyscy ludzie są stworzeni równymi, że Stwórca obdarzył ich określonymi, nienaruszalnymi prawami, a wśród praw tych jest życie, wolność i dążenie do szczęścia’ głosił Jefferson w Deklaracji niepodległości. Piękne słowa, piękne ideały. Życie pokazuje, jak trudno im sprostać.
W szkole wolności tyle wolnych klas,
Nieużywana brama się telepie,
Lecz w żadnej klasie ciągle nie ma nas -
My nie musimy! My już wiemy lepiej!
Jakąż wolnością nam zakwita
Nasz wolny wreszcie dzień powszedni?
Wolnością pięknych, trudnych pytań,
Czy też wolnością głupstw i bredni?
Wolnością, co szacunek budzi,
Czy też wolnością świństw i kantów?
Wolnością pięknych, mądrych ludzi,
Czy niedouków, dyletantów?
I myśl powraca taka żmudna,
Taka natrętna, aż się dziwię:
Czemu ta wolność taka trudna,
Jeśli traktować ją uczciwie?
(Wojciech Młynarski)