Dlaczego od ciętych lepsze sadzone | ELIZA SARNACKA-MAHONEY
O Dniu Kobiet często w ogóle bym nie pamiętała, gdyby nie usłużny Facebook i nie mniej obowiązkowe polskie koleżanki przesyłające mass-esemesingi z życzeniami do całych polonijnych grup. Gdy piszę te słowa do kolejnego Dnia Kobiet jeszcze trochę zostało, ale można powspominać co się działo kiedyś.
Kilka lat temu po takim właśnie mass-esemesingu, w którym autorka doradzała każdej z nas, byśmy sobie same kupiły z okazji święta po obowiązkowym tulipanie, wywiązała się okolicznościowa dyskusja. Bo czy tulipan faktycznie był najpopularniejszym tego dnia kwiatkiem kupowanym i wręczanym z okazji Dnia Kobiet w Polsce naszego dzieciństwa?
Uformowały się dwa obozy. Jeden głosił, że to prawda, tylko i włącznie tulipany, drugi w największym zdumieniu przekonywał, że nigdy w życiu, przecież to były goździki. Być może odkryłyśmy, całkowicie niezamierzenie, informację cenną dla antropologów zajmujących się badaniem gatunku „homo socjalicus w PRL”. Okazało się, że nikt nie był w błędzie. Po prostu na zachód od Wisły obowiązywały tulipany, na wschód goździki.
Pełna zgoda panowała za to w innej kwestii – że jak Polska długa i szeroka to wręczane tego dnia paniom kwiatki najczęściej prezentowały się w stanie nad- albo i całkowitego prze-łamania, gdyż przybywały do domu w teczce, środek transportu raczej nie działający na korzyść kwiatków, a dobywał je stamtąd w celu rzeczonego wręczenia mężczyzna w stanie upojenia alkoholowego. Co też nie pomagało kwiatkom w zachowaniu nienaruszonego stanu łodygi ani całości kwiatostanu. Zgodziłyśmy się także, że upijali się tego dnia nawet abstynenci, bo to było takie niezwykłe święto, że nawet mężczyźni, którzy w Wigilię potrafili wywinąć się od kieliszka, w Dzień Kobiet już nie mogli. Wiem o czym mówię, mam wuja abstynenta i informacje pochodzą z pierwszej ręki.
Po pierwsze niepijący w Dzień Kobiet mężczyźni PRL-u ryzykowali więcej niż tylko towarzyskie docinki ze strony ojców, braci i kumpli (choć o tym później). Ryzykowali przecież burzę z piorunami klasowej krytyki za brak szacunku dla współtowarzyszek w budowie kraju. Nie honorować dzielnej, socjalistycznej kobiety, która i dziecko urodzi, i traktorem pojedzie, i z kaszy gryczanej schabowe na obiad zrobi, to był afront dla całego narodu, a może i galaktyki.
Z drugiej strony ryzykowali opinię pantoflarza nazbyt przejmującego się hasłami o szacunku dla socjalistycznej żony. To prawda, że ona i dziecko urodzi, i traktorem pojedzie, i z kaszy gryczanej schabowego wyklepie (wystawszy tę kaszę uprzednio w kolejce, gdy o sklep zahaczyła wracając po ośmiogodzinnej zmianie w fabryce), ale to jeszcze nie powód, by jej ustępować na domowym froncie i zamiast z kolegami na kielicha to w dniu jej święta do domu wrócić wcześniej, by już za nią tego schabowego zrobić, albo chociaż, by go nie musiała robić sama.
I wreszcie po trzecie i najważniejsze niepijący w Dzień Kobiet mężczyzna ryzykował sponiewieranie towarzyskie na długo po przeminięciu święta, bo wzgarda dla męskiego, alkoholizującej się tego dnia towarzystwa, nie była łatwo wybaczana.
Przewijając w głowie wspominki z rozmaitych świąt kobiet, które przeżyłam w PRL-u, podzieliłam się z koleżankami jeszcze jednym. Jak to przez uważałam, że najlepiej tego dnia mają nauczycielki. Bo one dostawały przecież nie pojedynczy kwiatek, komplet ścierek kuchennych czy rajstop elastycznych rwących się już w pierwszym praniu, a czasem nawet i przy pierwszym użyciu, jak pracujące w fabrykach i biurach znane mi kobiety z naszej rodziny i sąsiedztwa. One, nauczycielki, zasypywane były tego dnia bukietami! Całymi, przepysznymi naręczami kwiatów rozlicznej maści i kolorów, do tego stopnia, że niekiedy aż ginęły w tych obfitościach niczym pojedyncza pszczoła na ogrodowej rabacie. Kocham kwiaty od urodzenia i już we wczesnym dzieciństwie cierpiałam, że w bloku dało się hodować jedynie odporne na warunki parapetowe pelargonie. Działki żadnej nie posiadaliśmy, bo rodzice „nie załapali się” –to ich własne słowa – na przydziały faworyzujące, jak zawsze w tamtych czasach, członków socjalistycznych organizacji. Wydawało mi się więc, że móc dostać i ozdobić dom taką feerią profesjonalnie ułożonych i opakowanych kwiatów było jedną z piękniejszych rzeczy, jakie mogły się człowiekowi przydarzyć w życiu.
Koleżanka, która ma mamę nauczycielkę przysłuchiwała się moim zachwytom, a potem zapytała:
- A wiesz jak wygląda dom pełen więdnących bukietów?
Nie wiedziałam. Skąd miałam wiedzieć? Moja mama dostawała nadłamanego goździka (mieszkaliśmy na wschód od Wisły), który przeważnie od razu maszerował do kosza.
- Czujesz się jak na cmentarzu – wyjaśniła koleżanka. - Gdy byłam mała to raz nawet zestawiłam je wszystkie na podłogę, położyłam się między nimi i udawałam, że umarłam.
Zastanowiłam się.
- A wiesz, jak tak to przedstawiasz, to to wszystko ma jeszcze większy sens – odpowiedziałam. – Przecież to jest symbol, a do tego jaki wciąż aktualny. Co my, kobiety, sobie właściwie wywalczyłyśmy? W Polsce, w USA, na świecie? Czy nie jest tak, że im głośniej o tym, jakie to jesteśmy ważne i niezastąpione, tym bardziej więdniemy i znikamy? Czy nie tak działa ta zależność, bo w istocie zawsze bardziej chodziło o elegancką, mamiącą zmysły zasłonę dymną niż rzeczywistość? Popatrz na USA. Amerykanki pierwsze szły w pochodach na rzecz równości i parytetów, a do dziś nie mają ani równości, ani parytetów, i nawet namiastki polityki rodzinnej w skali całego kraju jeszcze się nie doczekały. Z czasem za to coraz bardziej zanika nawet wiążąca debata na te tematy, bo wszystko inne jest najważniejsze i nie może poczekać.
- No właśnie – koleżanka też zamyśliła się ponuro. - Jest przyczyna dlaczego w Skandynawii w ogóle nie obchodzi się Dnia Kobiet.
Gdy nadszedł Dzień Kobiet, mój mąż pojechał na zakupy i zadzwonił ze sklepu zapytać, czy jeśli kupi mi kwiatka to wyrzucę go z domu.
- Mają goździki, tulipany i frezje – zaraportował.
- Różyczki w doniczce poproszę. Wiosnę przestoją, a już mam dla nich upatrzone miejsce w ogrodzie – przywołałam go do porządku.
Mój różany ogródek ma się coraz lepiej. Dla Dnia Kobiet zachowuję sentyment, ale do jego obchodów od dawna się nie wyrywam. Marzy mi się za to, by w dialogach o kobietach i z kobietami, o tym, co jest dla nas ważne i czego naprawdę potrzebujemy w domu, w pracy, w przestrzeni publicznej w ruch szły wyłącznie sadzonki, które nie tylko ucieszą na chwilę oko, ale po przesadzeniu na odpowiedni grunt, zaczną puszczać nowe pędy, coś będzie się mogło dzięki nim realnie zmienić na lepsze.