Zycie Kolorado
Blog 6_24.jpg

Na skróty

Wielka cisza czyli byłam w niebie | MAŁGORZATA CUP

Kilkanaście lat temu (a może i więcej, bo czas jakoś szybko umyka) moja mama znalazła się w jednym z warszawskich szpitali z wysuniętym kręgiem. Ogromnie cierpiała, a ja próbowałam jakoś ją podtrzymać na duchu, kiedy czekałyśmy na lekarski wyrok w izbie przyjęć. „Zabawiał” nas rozmową młody pielęgniarz, który - szalenie podekscytowany – opowiadał o swoim kolejnym skoku spadochronowym, który miał oddać niebawem w podwarszawskiej miejscowości. Z jednej strony przejęta mamy cierpieniem, jednak słuchałam opowieści i gdzieś z tyłu głowy zaczął kiełkować pomysł i pragnienie, by spróbować tego sportu.

Kilka lat potem uczestniczyłam w kursie, którego jeden z wykładowców był zawodowym spadochroniarzem. W trakcie wykładu zadzwonił do niego kolega po fachu, który z przejęciem relacjonował możliwość nabycia jedwabnego spadochronu, który nadaje się do skoków z bardzo niskiej wysokości, co – jak się okazało – było niezwykle trudnym wyczynem. Spadochron – i spadochroniarz – mieli mało czasu na to, by otworzyć czaszę i szczęśliwie wylądować. Takich spadochronów podobno jest bardzo niewiele, a jeśli pojawią się na rynku, chętnych do ich zakupu jest całe mnóstwo.

Wykładowca barwnie opowiadał o swoim zamiłowaniu do skoków, a mój pomysł na eksperyment odżył ze zdwojoną siłą. Minęło znowu kilka lat, kiedy będąc już w Los Angeles zobaczyłam ofertę klubu spadochroniarskiego z Hollister. Akurat wybierałam się na urlop wspólnie z mężem, postanowiłam zatem wykorzystać ten zdecydowanie zesłany mi przez wyższe siły znak i zarezerwować termin na skok. Z wypiekami na twarzy czekałam na swój wielki dzień.

Małgorzata Cup podczas lotu spadochrinem - zdjęcia z archiwum Autorki

Noc poprzedzająca skok była dziwna – śnił mi się mój Tata, który zmarł kilka miesięcy wcześniej, i który był w tym śnie bardzo zły na mnie za to, że tak narażam życie. Obudziłam się z mieszanymi uczuciami i przyznaję, że trochę się zaczęłam martwić, czy aby na pewno dobrze robię. Jednak chęć przeżycia takiego doświadczenia wzięła górę i kilka godzin później stałam na małym lotnisku w gronie kilku innych osób, które podobnie jak ja zdecydowały się na tandemowy skok spadochroniarski. Przeszliśmy kilkuminutowe szkolenie (gdzie i co trzymać, kiedy ciągnąć, kiedy ugiąć nogi, nie szarpać się, nie kopać, nie wierzgać etc.) i już po chwili wznosiliśmy się specjalnym małym samolocikiem na wysokość 15 tysięcy stóp. Samolocik nie miał siedzeń (poza kokpitem), zatem wszyscy siedzieliśmy wprost na podłodze, patrząc za okno na rozciągające się pod nami piękne połacie pól, otaczające je niewielkie wzniesienia, a w dali ocean. Upał powoli zmieniał się w przyjemny chłodek. Adrenalina rosła.

Instruktor, do którego byłam przypięta dał znak, że zaraz otwieramy drzwi samolotu. Najpierw wyskoczyli doświadczeni skoczkowie, którzy wyrabiali liczbę skoków, by zdobyć instruktorską licencję – jeden miał na koncie ponad 130 skoków. Potem przyszła kolej na mnie. Stanęliśmy w drzwiach i… poczułam lekkie klepnięcie w ramię, to znak, że skaczemy! To się działo naprawdę! Spojrzenie w dół i już byłam poza bezpieczną przystanią samolotu. Pęd powietrza mnie lekko „zatkał”, ziemia zbliżała się zaskakująco szybko, w uszach niemal wył wiatr, obróciliśmy się wokół własnej osi kilkakrotnie. Cieszyłam się jak dziecko tym „swobodnym opadaniem”, kiedy spadochron jeszcze był zamknięty. Ależ to frajda! Wkrótce, po chyba minucie, następne klepnięcie, czyli znak, że trzeba pociągnąć za jeden z uchwytów – czasza się otworzyła i… zrobiło się kompletnie cicho (nie licząc mojego śmiechu). Ziemia zdecydowanie wyhamowała. Zaczęłam dokładniej widzieć, co było pode mną. Ale najpiękniejsza była ta cisza, taka nieskalana, tylko bardzo delikatny dźwięk, jaki wydawał spadochron i podczepione do niego linki. Błogość... Byłam w niebie.

Płynęliśmy po tym niebie spokojnie, instruktor pokazał mi, jak sterować spadochronem, żeby zmienić swoją pozycję względem ziemi, jak „szybować”, używając linek. Po kolejnych 90 sekundach wylądowaliśmy w szczerym polu. Mój tandemowy partner bardzo umiejętnie przeprowadził ten podobno najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny fragment skoku (zapewne nie licząc opcji, w której spadochron się nie otwiera). Nie przewróciliśmy się, co przytrafiło się kilku innym parom (wzięłam sobie do serca zakaz wierzgania), przebiegliśmy parę metrów i udało się nam nie wpaść na żaden niebezpieczny przedmiot. Wróciłam na ziemię.

Przez kilka kolejnych dni przysłowiowy „banan” nie schodził mi z ust, dopamina uwalniała się przez bodaj tydzień (i do dziś to wspomnienie sprawia, że się uśmiecham). Mama, która nic nie wiedziała o moim skoku, po otrzymaniu zdjęć potwornie się zdenerwowała i nakrzyczała... na mojego męża, że w ogóle mi na skok pozwolił. A ja nadal byłam przeszczęśliwa!

Wspomnienie to wróciło kilka dni temu, kiedy czytałam artykuł o nieżyjącej już pani profesor Wandzie Brzyskiej. Pani Profesor była chemiczką, która na Uniwersytecie Marii Skłodowskiej-Curie prowadziła badania nad rozpuszczalnością alkanodwukarboksylanów lantanowców lekkich. Po pracy zaś pędziła do kolejki, którą docierała na małe lotnisko w Radawcu, gdzie trenowała skoki spadochronowe. Oddała ich 149, a jej spadochroniarską karierę przerwał wypadek kolegi, któremu spadochron się nie otworzył – spadł wprost pod nogi męża pani Profesor. Mąż kazał jej wybierać między sportem a nim samym. Uległa mężowi. Ale zawsze z radością wspominała liczne skoki oraz krakowskie zawody spadochroniarskie z 1957 r., kiedy wspólnie z kolegami wywalczyła srebrny medal w skokach na celność z wysokości 600 metrów.

Droga pani Profesor do spadochroniarstwa nie była łatwa – początkowo nie chciano się zgodzić na jej przynależność do aeroklubu z uwagi na ukończoną szkołę (urszulanek, co zapewne w czasie głębokiej komuny nie było dobrze widziane) i niemieckobrzmiące nazwisko panieńskie (Sztejn), które budziło obawy o jawne szpiegostwo. Jednak los i dobrzy ludzie dopomogli i po kilku latach pani Wanda stała się członkinią aeroklubu w Radawcu. Instruktor, który wsparł panią Wandę w staraniach o przynależność do organizacji, zginął kolejnego dnia holując szybowiec. Jego samolot zawadził o komin jednej z kamienic na Starym Mieście, samolot spadł.

Wanda Brzyska (druga z prawej) – ostatnie wskazówki przed zawodami

Fot. Archiwum prywatne Wandy Brzyskiej

Pani Profesor marzyła o zostaniu pilotem, jednak nie sprostała wymaganiom fizycznym – na kurs pilotażu przyjmowano osoby o wzroście co najmniej 160 cm, jej brakowało 3. Próbowała pomóc sobie trochę i tuż przed badaniami poprosiła kolegów, by ją „rozciągnęli” – jeden ciągnął za głowę, drugi za nogi, ale niestety nadal nie sięgała do pedałów w kokpicie. Pozostało spadochroniarstwo.

Widać to standardowa procedura, bo przygodę ze spadochronem również pani Profesor zaczęła w tajemnicy przed rodzicami. Wychodziła z domu jak by dotrzeć na lotnisko. Często czekała na możliwość oddania skoku przez dobrych kilka godzin, bo jej podobnych zapaleńców było więcej.

Przygotowania do pierwszego skoku polegały przede wszystkim na treningu nóg. Trzeba był mieć silne mięśnie, które byłyby w stanie zaabsorbować szok po zetknięciu się z ziemią i przy okazji nie zniszczyć stawów kolanowych i kostek. Spadochrony otwierały się automatycznie, skakało się z liną. Ówczesny spadochron ważył około 20 kilogramów i miał powierzchnię 70 metrów kwadratowych. Proszę sobie wyobrazić wiotką dziewczynę o wzroście 157 cm z takim ciężarem na plecach!

Po kilku latach w aeroklubie pani Profesor została zaproszona do kadry narodowej. Tu pasja przerodziła się przy okazji w sposób na dorobienie do akademickiej pensji. Jak wspominała w jednym z wywiadów, za ważniejsze zawody udawało się jej nawet zarobić dwukrotność tego, co oferował UMSC. Jednak nie to było ważne – ważna była miłość do skoków, to, że można było oddać się swojej pasji. Najdłuższy skok w karierze pani Profesor został oddany z wysokości blisko 12 tysięcy stóp.

Podobnie jak ja, pani Profesor często wspominała tę wolność, jaką się czuje tam w górze. Szeroko się uśmiechała do swoich wspomnień z tego okresu i często do nich wracała. Zmarła 29 października 2020.

Kilka słów o głównym bohaterze tego materiału – czyli samym spadochronie, wszak bez niego nie miałabym okazji zaznać takie niezwykłej błogości. Podobno pierwsze pomysły, jak wolno i w miarę bezpiecznie spadać z wysokości pojawiły się w Chinach już 2250 lat p.n.e. Autorem miał być chiński cesarz Shun, który zeskoczył z płonącej stodoły w rękach trzymając dwa obszerne kapelusze, co spowolniło opadanie. Inni skoczkowie tego okresu podobno używali do tego celu parasoli.

W XIII wieku Marco Polo opisał jedno z murzyńskich plemion, które do skoków z wysokości stosowało wielkie parasole wykonane z liści palmowych. Dwa wieki później Leonardo da Vinci opisał i narysował swój wynalazek, który miał służyć do oddawania skoków w Kodeksie Atlantyckim. Jego projekt został pomyślnie przetestowany na początku XX wieku.

Wanda Brzyska (z domu Sztejn) (ur. 19 lutego 1931 w Grodnie, zm. 29 października 2020) – polska chemiczka, prof. dr hab.

Na zdjęciu: Wanda Brzyska ze spadochronem | Prywatne Archiwum W. Brzyskiej

Swoją nazwę spadochron zawdzięcza francuskiemu fizykowi, Luois-Sebastien Lenormand, który w 1783 r. wydał broszurę dokładnie opisującą jego zasady działania i konstrukcję. Wkrótce potem próbę spadochronową na własnym psie (!) przeprowadził Jean-Pierre Blanchard, który wyrzucił stworzenie z balonu z doczepionym do niego spadochronem własnej konstrukcji. Pies przeżył. Kilka miesięcy później Blanchard odbywał kolejny lot, w czasie którego chciał przetestować spadochron (oraz wytrzymałość psa), jednak balon uległ uszkodzeniu i wynalazca musiał osobiście skorzystać z własnego wynalazku. Przeżył on oraz pies.

W 1797 Francuz Andre Jacques Garnerin zademonstrował spadochron, który pozbawiony był wszelkich usztywnień. Wznosił się balonem na wysokość 700 metrów, następnie odcinał linki łączące spadochron z balonem. Powietrze wypełniało czaszę spadochronu. Do oddawania skoków udało mu się namówić nie tylko żonę, ale również bratanicę. Podobno jeden z pokazów odbył się nawet w Warszawie!

W związku z szybko rozwijającą się żeglugą powietrzną, w XIX wieku coraz częściej mówiło się o konieczności skonstruowania spadochronu, który mógłby służyć do celów ratowniczych. Tu wpisał się w karty historii Polak mordwińskiego pochodzenia – Jordaki Kuparenko. Jako przedsiębiorca cyrkowy i teatralny oraz amator awiacji i konstruktor, opracował nowy pomysł na spadochron, który przetestował na sobie w latach 1806-1808. Trafił do Księgi Guinnessa jako wynalazca spadochronu i pierwszy człowiek, który przeżył katastrofę lotniczą przy użyciu spadochronu swojej konstrukcji.

Kolejne lata przynosiły zmiany w wyglądzie spadochronu, cel jednak był zawsze ten sam – bezpiecznie wrócić na ziemię. Kiedy w 1903 r. pierwszy samolot poszybował nad naszą planetą, prace nad spadochronami jeszcze przyspieszyły, bowiem zdano sobie sprawę, że konieczne jest zminimalizowanie jego rozmiarów tak, by dało się go złożyć do niewielkich rozmiarów plecaka, by mógł ratować życie pilotów. Pomysłodawcą był Leo Stevens, który rozpoczął pracę nad tym wynalazkiem w 1908 r. W 1911 r. Rosjanin Kotielnikow miał już gotowy projekt tzw. spadochronu plecakowego. W jego ślad poszli Francuzi Erbe i Ors, jednak ich wersje spadochronów były tak duże, że nie było mowy o zainstalowaniu ich w samolocie. Potem przyszła pora na spadochrony umieszczane pod pokrywą samolotu. Słowak Štefan Banič opracował wersję spadochronu, która trafiła do szerszego użytku – zakontraktowała go amerykańska armia i w 1914 r. opatentowała. Jednak to armia niemiecka jako pierwsza na stałe wprowadziła spadochrony jako element ratunkowy, głównie w balonach obserwacyjnych.

W 1918 r. armia USA ogłosiła konkurs na projekt spadochronu, który miał spełniać szereg precyzyjnie określonych wymogów. Tak pojawiły się spadochrony plecowe, siedzeniowe i kolanowe. Konkurs wygrał Leslie Irvin i wkrótce otworzył własną firmę produkcyjną.

Niecałe 10 lat później cały świat upajał się błyskawicznym rozwojem lotnictwa, w ślad za tym powstały kolejne przedsiębiorstwa, które zajmowały się szyciem spadochronów. Największym popytem cieszyły się spadochrony ewakuacyjne i desantowe. Jednak już wkrótce wojsko wpadło na pomysł innego ich wykorzystania – do zrzutów towarów czy ludzi. Uznano także, że potrzebne są spadochrony ćwiczebne.

W okresie II wojny światowej oraz około 20 lat później używano głównie spadochronów, które połączone były z samolotem tzw. taśmą życia – po wyjściu poza samolot, pod ciężarem skoczka czasza spadochronu wyciągana była przez tę właśnie taśmę z pokrowca, a następnie zrywała się. Rozwiązanie to stosowano zarówno w wojsku, jak i w awiacji cywilnej. To tego typu spadochrony były używane między innymi przez cichociemnych czy Samodzielną Brygadę Spadochronową podczas operacji Market Garden w 1944 r.

Okres powojenny to dalsze zmiany w wyglądzie i zastosowaniu spadochronów. Dziś spadochron ratowniczy waży około 5-6 kilogramów, choć te bardziej wyczynowe (czy wojskowe) są oczywiście odpowiednio cięższe (nawet do 17 kg), bo też i „życie” jest dłuższe (nawet do 20 lat). Co ciekawe, spadochronów używa się także do wyhamowywania samolotów (głównie wojskowych, na przykład lądujących na lotniskowcach, bowiem dzięki nim można znakomicie skrócić drogę hamowania). Innego rodzaju spadochrony stosowane są do tzw. miękkiego lądowania sond kosmicznych czy sprowadzania na ziemię statków kosmicznych.

Z mojego skoku pamiętam, że uprząż była ciężka i solidna. Spadochron przypięty do instruktora. Linki białe i lekko błyszczące, delikatne pociągnięcie za nie sprawiało, że spadochron zmieniał kierunek szybowania. Biała czasza pięknie wyglądała na tle błękitu nieba...

Myślę, że czas wybrać się w kolejną podróż ze skokiem (i spadochronem). Może za mało się uśmiechamy, bo brakuje nam tej ciszy w niebie, jakiej doznać można chyba tylko podczas skoku ze spadochronem? Proszę nic nie wspominać mojej mamie, ale właśnie rozpoczynam przygotowania do szerokiego uśmiechu!

Katarzyna Hypsher