Niezwykła zwykłość kobiety | MAŁGORZATA CUP
Drogie Panie, Czytelniczki Życia Kolorado, wszystkiego najpiękniejszego w dniu naszego święta! I bynajmniej nie jestem cyniczna. Międzynarodowy Dzień Kobiet w czasach słusznie minionych to było takie „święto” z przymrużeniem oka. Nie miałam okazji świętować tego dnia w sposób aż tak karykaturalny, ale pamiętam opowieści mojej mamy, która mówiła, że 8 marca panie dostawały z przydziału: „goździk – sztuk jedna, para rajstop – sztuk jedna; podpisać odbiór upominku w kolumnie obok nazwiska i koniecznie postawić datę!” Mimo, że nie brałam w tym aktywnego udziału z uwagi na wiek, to jednak goździk do dziś kojarzy mi się pejoratywnie, i choć pachnie ładnie, to rzadko gości w moim domu. Zwłaszcza czerwony. Może dlatego, że kojarzy mi się także z 1 maja? I pochodami, w których również miałam przyjemność nie uczestniczyć?
The Flower Fields w Kaliforni - zdjęcie Małgorzata Cup
Tymczasem myślę, że powinnyśmy same sobie zafundować ładny bukiecik, a choćby jeden, ale piękny kwiat, by uczcić naszą kobiecość, siłę, jaką w sobie mamy, i delikatność, dzięki której budujemy życie nie tylko swoje, ale całej rodziny czy społeczności, w której przyszło się nam obracać. Nie jestem feministką i nigdy nie miałam takich zapędów, ale im dłużej jestem na świecie, tym częściej przychodzi mi do głowy, że jednak nie jesteśmy właściwie doceniane. Ale najgorsze w tym jest to, że same siebie nie doceniamy, niestety.
O tym, że kobiet jest mniej w świecie biznesu, nauki czy polityki wiadomo powszechnie. Dowodem najlepszym na to, że tak jest, są – często na siłę – wprowadzane parytety – żeby koledzy kolegom posadek nie załatwiali, korporacje umawiają się, że na przykład w zarządzie firmy nie może być mniej kobiet niż 30%. To samo we władzach lokalnych czy krajowych. Z jednej strony to dobrze, że parytety są wprowadzane, z drugiej smutno jakoś, że w ogóle trzeba to prawnie sankcjonować i wyjaśniać.
Kobieta od zawsze postrzegana jest jako „strażniczka domowego ogniska”, choć w niektórych społecznościach to kobiety chodziły na polowania i dowodziły wojskiem (np. w dawnej Persji). Dla wszystkich oczywiste jest, że zadaniem kobiety jest rodzenie dzieci, dbanie o dom, czyste skarpety i koszule męża, smaczne obiady, kanapki do szkoły (czy co się tam teraz dzieciom do szkoły na drugie śniadanie serwuje). Tymczasem kobieta może tak wiele więcej!
Nie trzeba nikogo przekonywać (przynajmniej w naszych rejonach geograficzno-społeczno-politycznych), że kobieta ma prawo do wykształcenia. Nikt nam nie zabroni chodzenia do szkoły, jak to się dzieje obecnie w Afganistanie. Nikt nie zabroni nam wybrania własnej ścieżki kariery. Nikomu chyba nie przyszłoby do głowy, żeby kobietę zamykać (niekoniecznie fizycznie) w kuchni – no dobrze, znałam jednego takiego pana, który kobiety „do garów” wzywał, ale szczęśliwie nie widziałam aplauzu wśród słuchaczy (również męskiej części).
Podobno genetycznie mamy jako kobiety wbudowane trzy funkcje, na których opieramy widzenie siebie i innych kobiet. Mamy pięknie wyglądać, wspaniale dbać o dom i rodzinę oraz być dobrymi matkami. Niedobory w którejkolwiek z tych dziedzin unicestwiają naszą wiarę w siebie, a nawet jeśli całkiem dobrze siebie postrzegamy, to jeden mały przytyk, zwłaszcza ze strony usłużnej koleżanki, potrafi zrujnować misterną konstrukcję samooceny.
Profesor Phyllis Chesler z Uniwersytetu Miejskiego w Nowym Jorku, która wykładała psychologię i zajmowała się badaniem kobiecego fenomenu twierdziła, że kobiety nie potrafią budować solidarności płci. Wg. pani profesor jeśli czujemy się zagrożone przez inną kobietę, to atakujemy, naruszając dobre mniemanie o sobie prawdziwej czy urojonej „przeciwniczki” właśnie w tych powyżej wymienionych trzech obszarach.
Jako dzieci jesteśmy często formowane jako miłe i grzeczne panienki. Ale gdzieś z tyłu głowy rośnie żal czy agresja. Tymczasem agresja zarezerwowana jest dla chłopców, to im się wolno bić czy choćby sprzedać koledze kuksańca. Dziewczynkom zostaje zatem złośliwość lub słowne potyczki. Wychodzimy z nich poranione, bo nawet jeśli jesteśmy przekonane, że mamy rację, to i tak zwykle odczuwamy pewien niesmak i niechętnie wracamy do takich wspomnień. Bo czy można mieć satysfakcję z tego, że się komuś popsuło dobry humor?
Według Judith Butler, amerykańskiej filozofki, złośliwości pod adresem innych działają dokładnie tak samo, jak fizyczna agresja. Bolesne jest też milczenie czy udawanie, że ktoś jest dla nas przysłowiowym „powietrzem”. Z drugiej jednak strony powietrze jest nam niezbędne do życia, zatem może lepiej o emocjach, żalach i poczuciu krzywdy czy niedocenienia rozmawiać otwarcie? Zwłaszcza między nami kobietami? Żeby oczyścić atmosferę, poprawić relację, zbliżyć się do siebie, zbudować wspólny front. Nie mówię, że przeciwko mężczyznom, ale by się nawzajem wspierać.
Kobiecie, która świetnie daje sobie radę w sferze biznesowej, a i rodzinnie wiedzie się jej dobrze, wystarczy powiedzieć, że przytyła, by zburzyć dobre samopoczucie. Dlaczego? Dlatego, że nie wierzymy w siebie, nieustannie poszukujemy potwierdzenia własnej wartości nie w sobie samych, ale w innych. Nie jesteśmy piękne, dopóki nie powie nam tego 100 kobiet. Nie powiodło się nam w sferze zawodowej, dopóki nie zdobyłyśmy posady najwyższej z możliwych. Nie jesteśmy dobrymi matkami, bo dziecko dostało w szkole dwójkę z polskiego.
Przeglądamy się w innych, jak w zwierciadłach, ciągle się porównujemy do koleżanek czy kolegów. Tego zapewne nie da się uniknąć, ale może warto łaskawszym okiem na siebie popatrzeć? Choć od czasu do czasu?
Prawdopodobnie nie ma takiej kobiety, która zrealizowała wszystkie swoje cele. Ale spójrzmy realnie na nasze osiągnięcia. Na to, kim jesteśmy. Nie mówię o planie minimum, ale o docenieniu tego, co zbudowałyśmy przez lata. Czy kiedy – Czytelniczko – patrzysz wstecz, widzisz coś, z czego jesteś dumna? Czy znalazłaś wspomnienia, które sprawiają, że się uśmiechasz i myślisz „to by się nie udało, gdyby nie ja!”? A kiedy patrzysz w przyszłość, czy masz marzenia? Trzeba je mieć, bo bez nich trudno się rozwijać, stawać piękniejszą (nie tylko fizycznie) kobietą!
Czytałam jakiś czas temu artykuł o polskich fundacjach, które skupiają się na aktywizowaniu kobiet. Podobno Polska jest w czołówce państw, w których najwięcej kobiet zasiada na kierowniczych stanowiskach. Przodujemy także jeśli chodzi o liczbę kobiet, które studiują obecnie wcześniej uznawane za typowo męskie kierunki i w nich następnie budują wspaniałe kariery. Fundacje takie jak Sieć Przedsiębiorczych Kobiet czy Sukces Pisany Szminką od lat wspierają kobiety w realizacji ich planów – zawodowych czy rodzinnych. Inspirują, edukują, otwierają nowe możliwości, budują mosty. A ponadto dają poczucie przynależności do kręgu osób wyjątkowych, dają skrzydła, by można było poszybować. Ale tylko niewiele kobiet decyduje się tak naprawdę na skorzystanie ze wsparcia tego typu instytucji. Dlaczego? Ponieważ to mogłoby oznaczać przyznanie się do własnej niedoskonałości. Bzdura, prawda? A może dlatego, żeby nie sprawiać przykrości mężczyźnie?
Okazuje się (to chyba nie jest specjalnie odkrywcze), że większość mężczyzn nie potrafi odnaleźć się w sytuacji, kiedy ich kobieta, żona zarabia więcej czy ma wyższe stanowisko. W związku z tym wiele kobiet godzi się na niższą pensję czy nie stara się o awans, by nie powodować napięć w związku. Co doprowadza w efekcie końcowym do poczucia niespełnienia czy swego rodzaju rozczarowania, które same sobie zgotowujemy. Dla świętego domowego spokoju. Bo lepiej być szarym wróbelkiem niż pięknym, kolorowym ptakiem?
Kobieca niska samoocena, która odpowiada za nasze nieustające dołowanie się, pojawia się już w dzieciństwie. Ktoś nam powie, że mamy brzydkie zęby albo za duże uszy i do końca życia będziemy się uśmiechały zza wachlarza, a uszy będziemy zasłaniały fryzurami „na pazia”. Potem już tylko dodajemy sobie negatywnych opinii o nas samych i wkrótce trudno się spod nich wyczołgać i zobaczyć prawdziwą JA.
Wyczytałam w mądrym artykule, że odwrócenie tej sytuacji jest szalenie trudne, ale nie niemożliwe. Zaczyna się od spokojnego obejrzenia siebie. I obserwacji. Podobno same sobie nakładamy ograniczenia. Usłyszałam niedawno, że jesteśmy najgorszymi wrogami samych siebie. Wynika to z prostego faktu, że znając swoje (często urojone) ułomności, z góry zakładamy, że pewnych rzeczy nie uda się nam w życiu osiągnąć. No bo jak się nauczyć pięknie śpiewać, kiedy wszyscy od dziecka mówią, że słoń nam na ucho nadepnął? Albo tańczyć, gdy za grosz poczucia rytmu nie mamy? Budujemy w sobie przez lata poczucie, że się do wielu rzeczy nie nadajemy. Ale to nie są fakty, a wyłącznie głęboko zakorzenione przekonanie, że nie jesteśmy dość dobre. Sprawy nie ułatwiają media, które ciągle nam mówią, co zrobić by mieć piękniejsze włosy, ładniejszą figurę, bardziej nieskazitelną cerę. Programy telewizyjne nieustannie pokazują perfekcyjne panie domu, guru kuchni czy wiecznie uśmiechnięte matki, które nawet po siódmej nieprzespanej nocy wyglądają tak, jakby właśnie wyszły z salonu kosmetycznego i z uśmiechem na (pięknej) twarzy podają mężowi obiad, jednocześnie trzymając dziecko przy piersi i śpiewając mu kołysankę, kiedy drugi, nieco większy brzdąc odrabia przy pomocy mamy lekcje. I jak tu nie popaść w depresję?!
Musimy nauczyć się wyłączać ograniczające nas przekonania o własnej niedoskonałości i patrzeć na siebie nieco przychylniej (choć nie bezkrytycznie). Jeśli mamy marzenie, które dusiłyśmy w sobie, bo od dziecka nam wmawiano, że nam się nie uda, trzeba je „rozebrać” na czynniki pierwsze. Zobaczyć, jakie warunki muszą być spełnione, by marzenie przerodziło się w rzeczywistość. Sprawdzić, które z warunków spełniamy już na początku naszej drogi, a o które trzeba powalczyć. Jeśli trzeba dopracować pewne elementy, zastanówmy się, jak można to wykonać, co może nam być potrzebne do zrealizowania danego celu (poza wytrwałością i wiarą w sukces). Specjaliści twierdzą, że przede wszystkim jednak musimy pozbyć się emocji, które na wstępie nie pozwalały nam na realizację marzenia – wstydu, strachu czy obawy o to, „co ludzie powiedzą”. To trochę taka auto-psychoterapia.
Kobiety mnie zawsze zadziwiały. Myślę, że jako „gatunek” jesteśmy naprawdę niezwykłe. Ogarniamy domy, mężów, dzieci, pracę zawodową i tę drugą, która jest na więcej niż pełen etat, kiedy trzeba aktywnie włączyć się w życie rodziny, a raczej jej dowodzić. Wielozadaniowość, szybkość podejmowania decyzji, podzielność uwagi, super koncentracja, wykonywanie wszystkich obowiązków na czas, które są konieczne do tego, by skutecznie zarządzać korporacją jaką jest dom, a także czytanie emocji drugiej strony ze sposobu, w jaki się uśmiecha (lub nie), przekrzywia głowę czy mruży oczy, co pozwala lepiej manewrować w zawiłościach relacji rodzinnych, czyni nas ponadprzeciętnymi. I powinnyśmy być z tego dumne. I powinno to dawać nam siłę do walki o same siebie i własne marzenia.
Wyczytałam niedawno, że według badań opinii publicznej, kobiety czują się szczęśliwe nie tylko wtedy, kiedy osiągają życiowe sukcesy, ale także wtedy – a może i częściej – kiedy po prostu są spełnione. Sukces w określonych dziedzinach niekoniecznie musi oznaczać szczęście. Czy sięgając po kolejne laury odczuwamy prawdziwe szczęście? Zapewne zależy to od kobiety, ale kiedy patrzę na siebie, były to bardzo miłe chwile zadowolenia, że udało mi się udowodnić samej sobie, że mogę i potrafię zrobić rzeczy, które wydawały się czymś bardzo mało prawdopodobnym. I o ile – według tych samych badań – sukcesy nie muszą prowadzić do szczęścia, o tyle szczęście jest elementem niezbędnym, by osiągnąć sukces.
Od dziecka wpaja się nam, że mamy się dobrze uczyć, dostawać same piątki (czy raczej szóstki), ciężko pracować, dostać podwyżkę i awans, a to nas uczyni szczęśliwymi. Tymczasem może się okazać, że jest kompletnie odwrotnie – zmęczone i pozbawione chwil dla siebie bynajmniej nie czujemy się szczęśliwe.
Dlatego bardzo gorąco Panie namawiam, by – nie tylko od święta – pomyśleć o sobie „jestem niezwykła”, pozwolić sobie na zrobienie tego, na co zawsze miałyśmy ochotę, ale ktoś (lub my same) mówił „nie wypada, nie potrafisz, co ci do głowy przychodzi”. Drogie Panie – pozwólcie sobie czuć się szczęśliwe. I wierzcie w siebie!