Koniec amerykańskiego snu | KARINA BONOWICZ
Tej książki nie polecam tym, którzy nie chcą przetrzeć różowych okularów, przez które patrzą na Stany Zjednoczone. Autorka nie tylko burzy wszystkie mity, które narosły przez lata wokół USA, ale też prognozuje tytułowy amerykański reset, który oznacza ni mniej, ni więcej jak tylko to, że kraj uważający się za największe mocarstwo świata wkrótce nie tylko zje swój własny ogon, ale stanie przed groźbą rozpadu.
Pisane przez lata eseje i przeprowadzane wywiady publikowane w polskich magazynach wreszcie zostały zebrane w jedną całość i uporządkowane według tematyki. „Amerykański reset” Elizy Sarnackiej-Mahoney to rzetelna wiwisekcja amerykańskiego snu, który - jak pokazuje ta publikacja - jest śniony chyba już wyłącznie przez tych, do których nie dotarł Internet. Wyłania się z niej obraz państwa, które niewiele ma wspólnego z tym, co pokazują hollywoodzkie filmy czy reality show z Netfliksa, za to szokuje faktem, że w oazie wolności, równości i demokracji podstawowe prawa obywatela pozostawiają wiele do życzenia.
Kiedy przyjechałam do USA, Eliza Sarnacka-Mahoney była osobą, do której zawsze zwracałam się, kiedy czegoś nie rozumiałam w amerykańskim systemie, a zrozumieć chciałam. To ona wprowadziła mnie w meandry tego kraju absurdów, sprzeczności i totalnego braku logiki. Jak to, dlaczego Afroamerykanie w wyborach prezydenckich głosowali na rasistę. Tylko zanurzenie się w historii USA i próba pojęcia pokrętnego rozumowania Amerykanów pozwoliła mi lepiej zrozumieć, dlaczego tak się działo. Bez solidnego researchu nie sposób odpowiedzieć sobie na najprostsze pytanie dotyczące tego, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, włącznie z myśleniem Amerykanów. Dlatego tak ważne, jest rozłożenie na czynniki pierwsze każdego zagadnienia. Jeśli tego nie zrobimy, wciąż będziemy operować kilkoma amerykańskimi sloganami i twierdzić, że za oceanem trawa jest bardziej zielona.
Tymczasem autorka „Amerykańskiego resetu” pokazuje, że do zieleni to jeszcze daleka droga, może nawet w ogóle nieosiągalna. W kraju słynącym z „one nation under God, indivisible, with liberty and justice for all”, połowa społeczeństwa żyje z pensji, która jest zbyt mała, żeby przeżyć, a zbyt duża, by umrzeć. Amerykanie nie jeżdżą na urlopy, bo albo ich nie mają, albo ich na nie nie stać. Żeby wysłać dziecko na studia, rodzice muszą zacząć zbierać fundusze już w momencie poczęcia dziecka. Amerykanie nie rozwodzą się nie tylko z powodu astronomicznych kosztów rozwodów, ale także z powodu dzielonego ubezpieczenia zdrowotnego albo wspólnego rozliczenia podatkowego. A Barack Obama, głoszący ideę solidarności, unika płacenia podatków, bo kapitał ulokował w jednym z rajów podatkowych, wobec czego płaci mniej podatków niż budowlaniec. Zapomnijcie również o publicznej służbie zdrowia, bo to podlega pod brzydkie słowo na „s”, którego Amerykanie nie wymawiają – „socjalizm”, czyli dlaczego mam płacić na kogoś innego, niech sam sobie radzi.
„Amerykański reset” szokuje, bo Eliza Sarnacka-Mahoney bez litości obnaża wszystkie niedoskonałości największego demokratycznego państwa, które przestało już być wzorem tego systemu, o ile kiedykolwiek nim było. Polecam zwłaszcza rozdział o urlopach macierzyńskich, które są tak naprawdę wierzchołkiem góry lodowej, jeśli chodzi o wycieranie sobie twarzy feminizmem i równością płci. Od sześciu tygodni płatnego urlopu macierzyńskiego, który przysługuje pracującej matce, zaczyna się cała historia tego, dlaczego coraz więcej wykształconych, wykwalifikowanych i uzdolnionych kobiet rezygnuje z pracy i udaje, że rola pani domu jest jej własnym wyborem, na czym cierpi nie tylko ona sama, ale i cały kraj, niewykorzystujący kobiecego potencjału.
USA jest jak cebula, im bardziej ją obieramy, tym więcej warstw się nam ukazuje i nie wiadomo, czy kiedykolwiek dotrzemy do rdzenia. Autorka pokazuje, że bańka z amerykańskim mitem pękła już dawno. Utrzymywana jest przy życiu jedynie lękiem przed utratą tego bajecznie kolorowego, ale pozbawionego coraz bardziej treści amerykańskiego snu.
Fragment książki „Amerykański Reset” autorstwa Elizy Sarnackiej-Mahoney Czy Ameryka może się rozpaść?
fragment rozdziału pt. Jeden naród w oczach Boga … niepodzielny?
Celowe przeoczenie Ojców Założycieli
(…) W orzeczeniu sądowym z 1869 r. znalazł się zapis, że o ile występowanie z unii bez zgody reszty kraju jest nielegalne i niedopuszczalne, o tyle mogłoby się wydarzyć za zgodą owej reszty. „Mówimy o procesie, który rozpoczyna się od pertraktacji władz stanowych z Kongresem odnośnie do warunków secesji satysfakcjonujących wszystkie strony, następnie jest zgoda na secesję wydana przez obie izby Kongresu, a wreszcie jej ratyfikacja przez trzy czwarte stanowych legislatur. Innymi słowy, to cel wyjątkowo trudny do osiągnięcia”, wyjaśnia Richard Dahl z organizacji FindLaw.com zajmującej się dostarczaniem wiedzy i pośrednictwem w obrębie branży prawnej. Rozprawiając o secesji w podkaście „New York Timesa” (z września 2020 r.) David French dorzuca, że secesja mogłaby być skutkiem rewolucji: „Do secesji mogłoby dojść, gdyby niepokoje społeczne osiągnęły tak wysoki poziom, że Waszyngton i reszta stanów wydałyby na nią zgodę choćby tylko po to, by zminimalizować rozmiar szkód i zniszczeń”.
Czy zatem brak w konstytucji jasnego zapisu na temat secesji to tylko przeoczenie czy coś więcej? Odpowiedź może zaskoczyć. Zachowane dokumenty skłaniają ku refleksji, że „przeoczenie” jest jednak celowe. Architekci amerykańskiego państwa świetnie zdawali sobie sprawę z kruchości bytu, jaki powoływali do życia, i nie mieli dobrego pomysłu, co z tym zrobić. Postawili więc na sprawczą moc wiary, że państwotwórczy eksperyment – odpowiednio pielęgnowany i rozwijany – po prostu się uda.
Jedną z form pielęgnacji tego eksperymentu już od początku był specyficzny przekaz o Ameryce, jaki płynął w świat, a przy okazji genialna wprost metoda budowania narodowej tożsamości. Nie bez powodu historia pierwszego stulecia Ameryki w formie, w jakiej do dziś funkcjonuje w narodzie (i na świecie!), koncentruje się na preriowym życiu, terytorialnej ekspansji kraju na zachód oraz barwnych walkach kowbojów z Apaczami. I kompletnie przemilcza to, jak wtedy wyglądały relacje między tworzącymi ten „szczęściostan” stanami. Owe relacje zaś były tragiczne, a secesja konfederatów w 1861 r. wcale nie była tak bezprecedensowa, jak się ją powszechnie opisuje.
Do pierwszej secesji doszło bowiem już w roku 1777 – ledwie kilka miesięcy po podpisaniu Deklaracji niepodległości. Dokonali jej koloniści z północnych rubieży Nowego Jorku, którym ekonomicznie i kulturowo bliżej było do brytyjskiego wówczas Quebecu niż do Waszyngtonu. Nowe państwo przyjęło nazwę Republika Vermontu, a o tym, jak bardzo
zalazło nowemu amerykańskiemu rządowi za skórę, niech świadczy fakt, że choć szybko wycofało się ze swojej niepodległości, to na oficjalną ratyfikację członkostwa w unii musiało za karę poczekać aż do roku 1791.
Mit narodowej zgody i harmonii
W 1812 r. Ameryka przystąpiła do wojny z Wielką Brytanią. W tym samym czasie stany regionu Nowa Anglia (Maine, Vermont, New Hampshire, Massachusetts, Connecticut
i Rhode Island) przystąpiły do montowania paktu secesyjnego na specjalnie w tym celu zwołanej konwencji w Hartford. Nowa Anglia była pomysłem wojny oburzona, bo embargo na handel z Europą, nałożone najpierw przez Jeffersona, a potem jego następcę Madisona, uderzało w jej interesy. Południe zaś parło do wojny jak szalone.
Osłabienie Wielkiej Brytanii dawało bawełnianej arystokracji szansę na umocnienie pozycji na rynku handlu niewolnikami, a sama wojna, z racji wprowadzenia stanu wyjątkowego, więcej wolności, by realizować własną politykę terytorialną. Innymi słowy, nie pytać Waszyngtonu o zgodę na przesuwanie granic unii dalej na zachód kosztem krzywdy rdzennej ludności kontynentu. „Fakt, że Ameryka nie rozpadła się wtedy na części, jest naprawdę szokujący”, uważa historyk Richard Kreitner, autor kolejnej, wydanej w 2020 r. książki o secesji pt. „Break It Up: Secession, Division and the Secret History of America’s Imperfect Union” („Rozsypka: Secesja, Podziały i Sekretna Historia Niedoskonałej Unii”).
Następna w kolejce do secesji była Karolina Południowa w roku 1832. Konwencję anulacyjną zorganizowano tam w odpowiedzi na nowe przepisy o wyższych taryfach eksportowych, którymi Waszyngton chciał łatać dziury po kosztownej wojnie z Anglią. Władze stanu postawiły pod bronią w Charleston 25 tys. stanowego wojska, a wyposażyły je w nowiutką, specjalnie kupioną za oszałamiającą kwotę 100 tys. dol. broń.
Impas zakończył się kompromisem. Obie strony poszły na ustępstwa, a ustawę o taryfach zmodyfikowano. Nie powstrzymało to jednak stanu przed próbą kolejnej secesji ledwie kilkanaście lat później. Po wygranej wojnie z Meksykiem (1846–1848) Ameryka przejęła ogromną połać kontynentu, obejmującą dziś Kalifornię, Newadę, Utah, Arizonę, Nowy Meksyk, Kolorado i Wyoming. Proabolicyjna Północ z miejsca zaapelowała w Kongresie, by nowe terytoria były wolne od niewolnictwa. Karolina Południowa, w tym czasie bawełniany potentat kraju, zgodzić się na to nie zamierzała. Projekt secesji upadł, dopiero gdy w 1851 r. frakcja stanowych secesjonistów przegrała w wyborach parlamentarnych z koalicją tzw. kooperantów. Temat secesji i abolicji upadł, ale tylko na 10 lat. Zarówno alarmiści przepowiadający nieuchronność rozpadu USA, jak i optymiści przekonani, że do niego nie dojdzie, zgadzają się w jednym. Od uczniów w szkole po polityków na Kapitolu wszyscy skorzystaliby na uczciwej konfrontacji z faktem, że w zasadzie nie było w amerykańskiej historii czasów bez monumentalnej rozbieżności interesów stanów, klas, frakcji politycznych i ideologicznych, o czynniku rasowym i etnicznym nie wspominając.
Nie tylko jednak o wiedzę tu chodzi, lecz także o ważną lekcję. Doskonale to ujął Eric Herschthal, historyk z Uniwersytetu Utah specjalizujący się w tematyce Południa i niewolnictwa: „Nie zrozumiemy w pełni natury dzielących nas obecnie przepaści, jeśli nie przestaniemy sobie wmawiać, że były czasy, gdy żyliśmy w tym kraju w zgodzie i harmonii. Nigdy tak nie było”.
Konfrontacja z trudną przeszłością wymaga nie tyle odwagi, ile pokory. Amerykanie pokory wciąż nie znoszą, kochają za to swój wizerunek nieomylnych strażników światowego pokoju i dobrobytu. Na razie nie widać, by palili się do rachunku sumienia, a tym samym sprzątania własnego podwórka. Nie zdziwmy się więc, jeśli najbliższa przyszłość przyniesie nam więcej niedorzeczności, niż myśleliśmy, że to możliwe.