Życie do góry łapami | MAŁGORZATA CUP
Za pasem wakacje i zapewne wielu Czytelników Życia Kolorado właśnie wybiera kierunek tegorocznych wojaży. Po długiej przerwie od życia w podróży, cały świat jest piękniejszy niż zwykle, a każdy zakątek godzien odwiedzenie i poznania. Ja wakacje mam już niestety za sobą, bowiem w marcu rodzinnie wybraliśmy się do Kostaryki. Kierunek ten podobno wśród naszych rodaków nie jest specjalnie popularny, choć nie wiem, jakie są tego powody. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to stosunkowo niekomfortowe połączenia lotnicze z Polski, ale przecież można nas spotkać wszędzie, więc to chyba nie jest szczególna przeszkoda. Z drugiej strony Kostaryka rzeczywiście również na mojej liście nie znajdowała się wysoko. Ni to daleko, ni blisko, gorąco, wilgotno, komary. No ale mama oprotestowała opcję Australia (że niby bardzo długa podróż), więc padło na Kostarykę. I dobrze, że tak się stało!
Ci z Państwa, którzy ten niewielki, 5-milionowy kraj odwiedzili, wiedzą, że to tak zwana Szwajcaria Ameryki Południowej. To również jeden z najbezpieczniejszych krajów regionu, choć oczywiście – jak wszędzie – należy zwracać uwagę na potencjalne zagrożenia, głównie ze strony drobnych złodziejaszków. Nasza podróż przebiegła bezproblemowo i udało nam się nie ponieść żadnych strat. Wróciliśmy może nie do końca wypoczęci, bowiem intensywnie biegaliśmy po dżunglach, wulkanach, parkach narodowych i innych atrakcjach, ale na pewno zadowoleni i z silnym przekonaniem, że Kostarykę odwiedzić na pewno warto!
Powodów ku temu jest wiele, a jeden z najważniejszych to absolutnie niezwykli ludzie. Coraz częściej odnoszę wrażenie, że im mniej pieniądza czy dóbr doczesnych, tym ludzie jacyś bardziej szczęśliwi, uśmiechnięci i życzliwi. Kostaryka w tej dziedzinie bije wszelkie rekordy i muszę przyznać, że to się udziela. Przez cały pobyt spotkało nas tyle bezinteresownej życzliwości i ciepła, że „dusza się radowała” i i humor poprawiał, a wiara w człowieka wracała.
Do grona atutów oczywiście zaliczyć trzeba naturę. Z licznymi wulkanami, wodospadami, niezwykłą paletą zieleni, lasami deszczowymi i wspaniałą kuchnią ma wiele z Kolumbii (która należy do moich najbardziej ulubionych miejsc na ziemi). Dostęp do Morza Karaibskiego od wschodu i Pacyfiku od zachodu sprawia, że bez trudu można z centrum kraju dojechać na jedno czy drugie wybrzeże w ciągu kilku godzin (no dobrze, może trochę dłużej, bo drogi jednak nie należą do najlepszych, a ich sieć jest stosunkowo... mało rozwinięta). Wielość ptaków i różnego rodzaju zwierząt przyprawia o zawrót głowy. Kontakt z naturą daje poczucie powrotu do korzeni.
Kilka tygodni przed wyjazdem do Kostaryki wspólnie z mamą odwiedziłam jeden z okolicznych sklepów. Kiedy czekałam w kolejce do kasy, mama wypatrzyła sporych rozmiarów pluszaka, który nas obie ujął swego rodzaju nieporadnością w kształtach, a przede wszystkim spojrzeniem, które wyraźnie mówiło „ufam ci”. Ten pluszak to leniwiec, który wykonany był w tak piękny sposób, że z trudem pohamowałyśmy się przed jego zakupem. Z wieku, w którym bawiłyśmy się maskotkami obie już jakiś czas temu wyrosłyśmy i coraz częściej też dochodzimy do wniosku, że jednak nie ma sensu zagracanie przestrzeni życiowej. Z niechęcią porzuciłyśmy pluszaka w sklepie (choć muszę się przyznać, że ja kilka dni później wróciłam w jego poszukiwaniu, ale na moje nieszczęście, ktoś inny również docenił jego urodę i mam nadzieję, że cieszy się jego towarzystwem do dziś).
Ten pluszowy leniwiec przypomniał mi dziecięce książeczki, w których pojawiał się jako główny bohater rysunków i jakoś dziwnie zawsze mnie intrygował. No bo niby dlaczego tak wisieć „do góry nogami”? A przy tym mieć takie lekko zamglone i ufne spojrzenie?
Lecąc do Kostaryki miałam plan tego, co chcę zobaczyć, na który wulkan wejść, na którym zipliningu sprawdzić swoje umiejętności, w którym parku przejść wiszącymi mostami, gdzie oglądać wodospady i jakie zwierzęta zobaczyć w naturze. Listę otwierał leniwiec.
Naczytałam się oczywiście, że właściwie leniwce są wszędzie. Tylko chyba nigdzie nie doczytałam, że owszem, tyle że wysoko w drzewach i trudno je dostrzec, jeśli człowiek nie wie, czego tak naprawdę szukać. Jak sie okazało, z perspektywy przechodnia leniwiec na drzewie wygląda trochę jak delikatnie poczochrana peruka.
Kiedy z San Jose dojechaliśmy do Cahuita na wybrzeżu karaibskim, w pobliżu miasteczka odkryłam sanktuarium leniwców. Pomyślałam sobie, że jeśli nie uda się ich zobaczyć w naturze, to przynajmniej z bliska, choć w klatkach. Bez względu na to, ile leniwców uda się odnaleźć na wolności, spotkanie z tymi, które znalazły schronienie w sanktuarium jest nadal niezwykłym doświadczeniem.
Sanktuarium w Cahuita prowadzone jest od lat 90-tych przez tę samą rodzinę - państwa Arroyo. Początkowo teren ten miał być miejscem, gdzie spotykaliby się wielbiciele ptaków, a państwo Arroyo oferowali wyprawy po pobliskiej rzece połączone z polowaniem na ptaki (oczywiście fotograficznym). Kiedy w 1991 r. okolice Limon uderzyło trzęsienie o sile 7.7 w skali Richtera, rzeka wzdłuż której prowadzono ptasie wyprawy zmieniła swój bieg! Rodzina porzuciła pomysł związany z ptakami, wybudowała mały hotel i powoli odnajdowała się w nowych realiach. Wkrótce, za sprawą okolicznych dzieci, w ich domu pojawił się pierwszy leniwiec – został znaleziony przy ciele zabitej przez samochód matki, a dzieciaki – wiedząc, że państwo Arroyo kochają zwierzęta – przynieśli go w nadziei na pomoc. W tamtym okresie leniwce uważane były za stworzenia nikomu niepotrzebne, nikt się też nimi specjalnie nie przejmował, jednak rodzina Arroyo wzięła młode zwierzę do domu i postanowiła odchować. Nazwano ją Buttercup.
Zadanie było trudne, bowiem nawet ogrody zoologiczne nie potrafiły doradzić nowym „rodzicom” leniwca, jak go karmić, przed czym chronić, na co zwracać uwagę ani jak go nauczyć, że jego naturalną pozycją jest zwisanie głową w dół. Zaczęli zatem obserwować leniwce mieszkające na ich działce i tak uczyli się, jak się młodą opiekować. Potargany stworek z długimi kończynami przywiązał się do nich bardzo i szybko stał się prawdziwym członkiem rodziny. Przeżyła w niej 27 lat i podobno była najdłużej żyjącą „w niewoli” panią leniwiec.
W tym czasie do domu państwa Arroyo trafiały kolejne zwierzaki – jedne miały poparzone łapy, kiedy myliły się im druty wysokiego napięcia z gałęziami drzew, inne przywożone były do nich po tragicznym spotkaniu z psem. Wszystkie otoczono opieką i leczono i – kiedy tylko było to możliwe – wypuszczano na wolność.
Przez 30 lat istnienia sanktuarium przewinęło się przez nie kilkaset leniwców. Znakomita ich część wróciła do natury po okresie rehabilitacji. Kilkanaście zwierząt to stali domownicy centrum, którzy nigdy go nie opuszczą.
W czasie wizyty w sanktuarium jeden z wnuków państwa Arroyo oprowadzał nas po miejscach, do których mają dostęp turyści. Znał historię każdego ze zwierząt i bardzo ciekawie o nich opowiadał. Jeden z leniwców trafił do sanktuarium po ataku psa, w wyniku którego stracił przednią łapę. Poddano go operacji i rana wspaniale się zagoiła, jednak leniwiec z trzema tylko łapami w naturze sobie nie poradzi. Mieszka zatem w sanktuarium i z olbrzymim zainteresowaniem przygląda się odwiedzającym. Patrząc na niego ma się wrażenie, że to wcale nie on jest odizolowany od świata. Wygląda na zadowolonego z życia i wyciąga łapę, jakby chciał się przywitać.
Inny zwierzak stracił w pożarze oczy. Jeszcze inny urodził się z wadą, która bardzo szybko doprowadziła do ślepoty, a matka go porzuciła. Kolejny leniwiec cierpi na kataraktę i jak na leniwca, jest niesamowicie ruchliwy. Dwa kolejne leniwce od lat się przyjaźnią – trafiły do sanktuarium mniej więcej w tym samym czasie i są ofiarami pożaru. Choć należą do różnych leniwcowych gatunków (jeden jest dwupalczasty, a drugi trójpalczasty), to - być może przez podobną traumę – nie rozstają się i często można je podejrzeć, jak się przytulają do siebie. To o tyle dziwne, że – jak się okazuje – leniwce nie należą do szczególnie towarzyskich zwierząt. Kilka leniwców było ofiarami wypadków samochodowych. Coraz częściej do sanktuarium trafiają zwierzaki, które poraził prąd.
Każde ze zwierząt, które są stałymi rezydentami sanktuarium, ma swoje imię. Ich „pokoje”, choć de facto klatki, są zbudowane w taki sposób, by leniwcom było wygodnie, by miały wystarczająco dużo miejsca do spacerów czy tradycyjnego „leżakowania”. Najstarszy rezydent, trójpalczasty leniwiec, otrzymał w spadku po Buttercup wygodny wiklinowy fotel, w którym nie tylko wygląda pociesznie, ale przede wszystkim dobrze wypoczywa – poparzone łapy, choć wygojone, niestety nie pozwalają mu na to, by jak inne leniwce spokojnie zwisać z gałęzi drzewa.
Sanktuarium w Cahuita we współpracy z jedną z uczelni angielskich opracowuje obecnie program, dzięki któremu będzie można młode, osierocone, ale zdrowe leniwce na nowo wprowadzić do natury. Zupełnie inaczej niż w przypadku większości ssaków, leniwce pozbawione są instynktu, zatem jeśli wychowują się bez matki, nie potrafią w żaden sposób o siebie zadbać – nie wiedzą, jak wspinać się po drzewach, które liście wybrać do jedzenia ani w jaki sposób chronić się przed niebezpieczeństwem. Rodzina Arroyo przez lata zdobyła wiedzę, jak opiekować się zwierzętami, wie, że dla młodych najodpowiedniejsze jest kozie mleko, a starsze uwielbiają odpoczynek na swego rodzaju hamakach wykonanych z miękkich tkanin. Że trójpalczaste zajadają się liśćmi migdałowca, a dwupalczaste z wielką chęcią spałaszują jabłko (czy inne owoce).
Leniwce nie są leniwe, jak to ktoś napisał w jakimś „mądrym” artykule. Okazuje się, że ich powolne poruszanie wynika z bardzo niskiego ciśnienia krwi. Ponieważ większość energii wykorzystują na jej pompowanie, to na pozostałe czynności nie zostaje jej wiele. Leniwce mają wielokomorowe żołądki, co również oznacza, że pożywienie może być trawione nawet przez miesiąc, dzięki temu mają mniejsze zapotrzebowanie na żywność. Są niezwykle łagodne i pomimo pokaźnych pazurów chyba nie było przypadku, w którym zrobiłyby komuś krzywdę.
Leniwce żyjące w naturze nie lubią towarzystwa. Jedyny czas, który spędzają w parze (poza godami, które trwają kilkadziesiąt minut), to czas po urodzeniu. Ciąża leniwca trwa 11 miesięcy, małe rodzi się w koronach drzew, poród trwa około 10 minut. Zaraz potem młode gramoli się na grzbiet matki i od razu przekręca się tak, że zwisa głową w dół. Przez około roku matka opiekuje się dzieckiem jednak, jeśli młode spadnie 3-4 razy, to porzuca je, dochodząc do wniosku, że jest zbyt słabe, by przeżyć i nie marnuje swojej energii na kolejne akcje ratunkowe. Prawdopodobnie wynika to stąd, że samej matce schodzenie z drzewa by malca podnieść zajmuje wiele czasu i jest niebezpieczne. Zauważono również, że jeśli matka zorientuje się, że dziecko ma jakieś wady (na przykład jest ślepe – leniwce mają bardzo słaby wzrok), to również je porzuca. Jeśli urodzi dwoje dzieci, drugie skazane jest na śmierć, matka uznaje, że jest słabsze i nie inwestuje w nie żadnej energii.
Po roku od urodzenia, matka decyduje się na rozstanie z młodym leniwcem – odchodzi w inny rejon, zwykle około 10 km od oryginalnego miejsca zamieszkania i nigdy więcej dziecka nie widzi. Dziecko pozostaje tam, gdzie się urodziło – dzięki temu zna okolicę i ma większe szanse na przetrwanie.
Po wizycie w sanktuarium apetyt na zobaczenie leniwca w naturze stał się jeszcze większy, zatem wyczytawszy, iż w parku narodowym w Cahuita leniwce rezydują, przegoniłam małżonka na mały spacer w 35-stopniowym upale i przy niemal 100% wilgotności (nie był mi wdzięczny). Spacer przez dżunglę zajął nam nieco ponad 2 godziny, w czasie których próbowaliśmy dostrzec zwierzaki w koronach drzew, ale po 8 kilometrach doszliśmy do wniosku, że ktoś nas nabił w butelkę. Widzieliśmy z bardzo bliska małpy (jedna nawet próbowała w mojego męża rzucać owocami), tukany, szopy (które bez specjalnych obaw obwąchały nas i poszły dalej), nietoperze, stada pająków, wiewiórki, papugi, jaszczury, pracowite mrówki, gigantyczne ilości motyli w różnych kolorach, a nawet węża, ale leniwca ani jednego. Zmęczeni i mokrzy wychodziliśmy z parku, kiedy nagle, tuż przy wejściu do parku był on, leniwiec! Wisiał sobie spokojnie na migdałowcu i spał. Nie muszę zapewne mówić, jaką minę miał mój mąż.
Tego samego dnia zmienialiśmy hotel i tym razem spaliśmy w tak zwanej cabanii, czyli małym domku, ukrytym wśród wielu pięknych drzew i krzaków. Ledwo usiedliśmy na tarasie, kiedy naszą uwagę przykuła potargana peruka – nasz własny leniwiec! 3-4 metry od nas, na drzewie, nawet niespecjalnie schowany, wisiał i czekał, żebyśmy go podziwiali. Kolejnego dnia o poranku zobaczyliśmy, jak się budzi i powoli (bardzo powoli), metodycznie (bardzo metodycznie) spożywa śniadanie – migdałowy liść. Wybrał młody listek i smakował każdy kęs. Miał przy tym niezwykłą minę. A kiedy zorientował się, że ma obserwatorów, jakby lekko się zmieszał i znieruchomiał. Być może był nieśmiały. Tak czy inaczej, do końca pobytu w Cahuita podglądaliśmy go z wielką radością.
Leniwce należą do zagrożonego gatunku, głównie z uwagi na masową wycinkę drzew. Muszę jednak przyznać, że w Kostaryce dba się o to, by w miejscu każdego usuniętego drzewa rosło kilka nowych. Ekologiczna świadomość jest tu zdecydowanie większa niż w Meksyku, czy nawet w Stanach. Każdy kogo spotkaliśmy, z dumą pokazywał drzewa, które sam posadził. I pewnie dzięki temu uratował kilka z tych niezwykłych zwierząt.
Chciałabym wrócić do Kostaryki z wielu powodów, leniwce nadal są na początku mojej listy. Chciałabym także ponownie odwiedzić sanktuarium w Cahuita – ich praca i poświęcenie szalenie mi się podobają. A jeśli i Państwa odrobinę zaintrygowałam, proszę odwiedźcie chociaż ich stronę:
https://www.slothsanctuary.com