Dwujęzyczność - nie bójmy się walczyć | ELIZA SARNACKA-MAHONEY
I rozmawiałaś z nimi po polsku? – Krzyczę do słuchawki, bo przez dźwięki muzyki i gromadnego śpiewu ledwie Młodszą słyszę.
Młodsza realizuje marzenia, jest na festiwalu szantowym w Europie i poinformowała mnie, że przyjechało aż kilka formacji z Polski.
- Pewnie! – Odkrzykuje.
- A powiedziałaś, że ani się w Polsce nie urodziłaś, ani tam nie mieszkasz?
- Tak! I że ty mnie uczyłaś polskiego, bo tata Amerykanin. Na co oni, że no tak. Rodzic Polak to wiadomo!
Natychmiast wszystko się we mnie zjeża. Jak zawsze, gdy język polski u moich córek to dla kogoś „nic dziwnego”, „normalka”, „wiadomo”.
Trzeba być rodzicem dwujęzycznego dziecka, by rozumieć całą skalę nienormalności, jaką jest efektywne wychowywanie w dwóch (lub więcej) językach. Rozmiar wyzwania jakim jest to rodzicielskie i nauczycielskie zadanie, grzęskość gruntu, po jakim się nieustannie w tym procesie stąpa, a także – może przede wszystkim – wybory zakrawające niekiedy na wręcz egzystencjalne, z jakimi przychodzi się rodzicom i wychowawcom mierzyć na każdym etapie walki o dwujęzyczność dziecka. Słowo „walka” nie jest tu na wyrost. Gdyby świadomość wszystkiego, co składa się na proces osiągnięcia dwujęzyczności była powszechna to zamiast machać na czyjąś dwujęzyczność ręką, kwitować jako „normalkę”, dwujęzyczny człowiek tak jak zwycięzca każdej innej walki w pierwszym rzędzie odbierałby gratulacje. I to dwojakie. W związku z własnym osiągnięciem, a także w imieniu swoich rodziców i nauczycieli. W geście uznania również ICH wkładu w ten sukces.
Dobra nowina jest taka, że wiedza na temat dwujęzyczności i wszystkiego co się z nią wiąże pięknie rośnie w społecznościach polonijnych, których temat ten dotyczy najbardziej. Optymistycznie zakładam, że siła rażenia obejmie kiedyś wszystkich, to tylko kwestia czasu. Zła nowina jest taka, że ludziom wychowującym dzieci dwujęzycznie sama świadomość nie wystarczy. Z początkiem nowego roku szkolnego chciałam odnieść się do jednej z kwestii, która pozostaje dla rodziców i wychowawców szczególnie trudna: radzenia sobie z pierwszym „buntem” dziecka dwujęzycznego na skutek zderzenia z monolingwialnym światem rówieśników i opiekunów/nauczycieli poza rodziną.
Rys sytuacyjny nr 1
W wieku czterech lat Jaś biegle posługuje się polskim i angielskim, co nie uchodzi uwadze Maxa, kolegi z przedszkola, gdy słyszy rozmowę Jasia z jego tatą. Max uznaje, że to coś „dziwnego” i przestaje się z Jasiem bawić. Jaś jest zrozpaczony, bo do tej pory Max był jego najlepszym kolegą. Jaś odmawia używać polskiego, nie chce, by tata czytał mu polskie książki, nie chce oglądać bajek po polsku. Robi się nieposłuszny, nawet reaguje agresją, co dotąd mu się nie zdarzało. Dla dobra dziecka poza domem, a czasem również i w domu polskojęzyczny tata zaczyna z Jasiem rozmawiać po angielsku.
Rys sytuacyjny nr 2
Pani w przedszkolu informuje mamę dwujęzycznej Zosi, że dziewczynka źle wypadła na teście z umiejętności pisania. Wcześniej poinformowała o tym także samą Zosię. Zosia widzi, że mama się martwi, pyta czy to bardzo źle, że jej nie poszło na sprawdzianie. Mama, pełna najlepszych intencji, odpowiada, że trudno, będzie lepiej, ale tak to już niestety jest, gdy dziecko jest dwujęzyczne. Jego mózg musi pracować także nad polskim, wobec czego nie daje z siebie w angielskim tyle, ile mózgi dzieci wyłącznie anglojęzycznych. Zosia traci pewność siebie, uznaje, że jest gorsza od rówieśników, nawet zaczyna się od nich izolować. Przedszkolanka przekonuje mamę Zosi, że najlepiej, by zaczęła z córką pracować w domu po angielsku, by jak najszybciej nadrobić braki. Dla dobra dziecka mama Zosi tak właśnie robi.
W obu przypadkach polskojęzyczni rodzice wystartowali w podróż po dwujęzyczność swoich dzieci najlepiej jak mogli. W pierwszych lata życia ich dzieci równolegle rozwinęły się w obu językach, a rodzice praktykowali zasadę, by języków nie mieszać. Rodzice wykonali też dobrą robotę, jeśli chodzi o kontakt dziecka z polskim poprzez dostępne media, w tym literaturę.
A jednak, niczym grom z jasnego nieba przyszedł kryzys i to z gatunku, że wszystko, co do tej pory zostało osiągnięte znalazło się pod obstrzałem pytań i wątpliwości. Bo jak ta cała dwujęzyczność ma dla dziecka być dobra, skoro jest taka zła? Skoro sprawia, że dziecko cierpi, gorzej – traci poczucie wartości? Cierpienie dziecka i jego niska samoocena to nie są sprawy do negocjacji, a wyłącznie do jak najszybszego zakończenia.
Prawda? Prawda. Ale…
Ale jeśli pójdziemy ścieżką sugerowaną nam przez ludzi, którzy nie mają doświadczenia z dwujęzycznością, a najczęściej w ogóle żadnej wiedzy na temat metod efektywnego, dwujęzycznego wychowania, może się zdarzyć, że stracimy więcej niż zyskamy. Zyskamy doraźnie, stracimy długofalowo. Traktując na oczach naszego dziecka język polski jako „coś”, co jest źródłem problemów wyślemy ku niemu - i to w tym jakże krytycznym momencie jego rozwoju – bardzo niefortunny przekaz, że dwujęzyczność to w jego życiu coś co „zawadza” i co będzie go obciążać. Nie wróży to najlepiej na dalsze lata nauki.
Postawa osób ościennych wobec dwujęzyczności nie jest problemem naszego dziecka. Jest problemem naszego otoczenia. Na szczęście też jednak problemem, który w większości wypadków da się rozwiązać za pomocą rozmowy i edukacji, słowem - poszerzenia naszemu monolingwialnemu otoczeniu jego horyzontów. Osiągniemy to serdeczną, miłą rozmową z kolegami czy koleżankami naszego dziecka. Co równie ważne - rozmową także z rodzicami dziecka. W wieku kilku lat to rodzic jest dla dziecka wyrocznią i osobą modelującą jego postawy. Nie zapominajmy o tym. Na ile jesteśmy w stanie zapraszajmy znajomych dziecka do naszego domu na playdate’y, by rówieśnicy naszej pociechy przekonali się, że nasz dom jest taki sam jak każdy inny. Nie ma w nic dziwnego, gorszego ani złego. Warto zapraszać dzieciaki wraz z rodzicami - pozytywne doświadczenie całej rodziny będzie procentować w relacji naszego dziecka z jego anglojęzycznymi znajomymi. Warto aranżować sytuacje, w których nasi właśni dorośli, anglojęzyczni znajomi, pani bibliotekarka z lokalnej biblioteki czy nawet sprzedawca ze sklepu chwalą nasze dziecko za jego dwujęzyczność. Warto prosić ludzie o takie „przysługi” nie raz, a regularnie. It takes a village to raise a child. Tym bardziej dziecko dwujęzyczne. Wiem, to dla nas, rodziców więcej pracy i więcej wysiłku, ale naprawdę warto go podejmować. A poza tym przekonywać, wyjaśniać naszemu własnemu dziecku, jeśli trzeba to do upadłego: bardzo często ludzka wrogość wynika wyłącznie z braku wiedzy lub nieporozumienia.
Kwestia wyników na sprawdzianach w przedszkolu jest trudniejsza, tym bardziej, że żyjemy w zwariowanym świecie, gdy od dzieci wymaga się dziś umiejętności czytania i pisania w wieku, w którym my sami spokojnie poprzestawaliśmy na zabawie samochodzikiem czy lalką. Co możemy tu zrobić przede wszystkim to wymóc na nauczycielach naszych dzieci całkowitą dyskrecję, jeśli chodzi o wyniki z tego typu sprawdzianów – niech nauczyciel rozmawia o tym wyłącznie z nami! Po drugie musimy doedukować tychże nauczycieli, że to naturalne, iż dziecko dwujęzyczne później zaczyna mówić, później czytać i później pisać, i absolutnie nie jest to kwestia upośledzenia czy wad rozwojowych. Wyjaśnić, podpierając się fachową literaturą, że umiejętności te na pewno zostaną przez nasze dziecko opanowane, wielce możliwe, że w stopniu wyższym niż u jego monolingwialnych rówieśników, ale dziecko zrobi to we własnym tempie. To, czego oczekujemy od nauczyciela/-ki to entuzjazm na widok każdej pracy naszego dziecka oraz wspieranie jego dwujęzyczności. Dodać, wreszcie, że bierzemy na siebie za ten „układ” całą odpowiedzialność. Nie jestem zwolenniczką - i zaraz wyjaśnię, dlaczego - żadnego „nadrabiania” umiejętności akademickich u trzy i czterolatków w domu, bo wysyła to ten sam zły sygnał o dwujęzyczności, o którym wspominałam wcześniej. Jeśli zaś nauczyciel/-ka upiera się, że nasz trzy- czy czterolatek MUSI mieć wyniki w nauce i nie ma zmiłuj, może warto przemyśleć, czy dane przedszkole jest dla naszego dwujęzycznego dziecka rzeczywiście najlepszym miejscem.
Żadna z moich córek w omawianym wieku nie pisała ani nie czytała, choć nie brakowało w ich otoczeniu dzieci, które w zerówce brały się już za Harry Pottera. Starsza w przedszkolu przede wszystkim śpiewała (miała rozkochaną w muzyce wychowawczynię), a Młodsza pływała (chodziła do przedszkola przy klubie fitness) – takie były nasze rodzinne wybory. Edukację otoczenia, o którym piszę zaczęłam realizować u obu, gdy znalazły się w zerówkach. U obu zaliczyłam cykle spotkań z nauczycielkami zaniepokojonymi umiejętnościami i tempem postępów w nauce moich dzieci, które wolniej od innych uczyły się sylabizować, z jakichś przyczyn nie celowały też w kaligrafii, a w wypowiedziach ustnych potrafiły strzelić dorodną kalką z polskiego. Podkreślając, że wiem co robię, umówiłam się z nauczycielkami, że bezwarunkowo kibicują moim córkom w ich wysiłkach, oraz na to, że córki nigdy nie usłyszą z ich ust słów „mogło ci pójść lepiej”. W szkole w Polsce pewnie mogłabym tylko pomarzyć o takiej komitywie z nauczycielem, na szczęście w Ameryce jest to jak najbardziej do załatwienia, dlatego gorąco polecam spróbować! Polecam także zakład z nauczycielem, że najdalej w drugiej klasie nasze dwujęzyczne dziecko znajdzie się w klasowej czołówce najlepszych czytelników, matematyków i „pisarzy”.
Zakończę słowami, które z biegiem czasu wydają mi się najważniejszym przewodnikiem, nie tylko po rodzicielstwie dwujęzycznym, ale rodzicielstwie w ogóle. Każdego dnia mówić i pokazywać dziecku, że to co robi i jak robi jest mądre i wyjątkowe. Do celu prowadzi wiele ścieżek i nie trzeba się bać podążać innymi niż reszta.