Z wizytą u Leonarda | HANNA CZAERNIK
Leonardo di ser Piero da Vinci - Autoportret (ok. 1510–1515)
Był sierpień 1516 roku, kiedy sześciesięcioczteroletni Leonardo da Vinci wyruszał z Rzymu na mułach przez Alpy w ostatnią podróż swojego niezwykłego życia. Celem było Amboise nad Loarą, dokąd zaprosił go młody wówczas, świetnie wykształcony i ambitny król Francji, Franciszek I. Spotkali się pół roku wcześniej, w Bolonii. Franciszek zachwycony widzianą uprzednio w Mediolanie Ostatnią wieczerzą i znający powszechny podziw, jaki otaczał Leonarda, oferował artyście stanowisko głównego inżyniera, architekta i malarza na niezwykle szczodrych warunkach, których Leonardo nie mógł odrzucić. W podróży towarzyszyli mistrzowi dwaj uczniowie, Salai i Francesco Melzi, ale tylko ten drugi pozostał z nim aż do śmierci i jemu zawdzięczamy pierwsze opracowanie wielkiej spuścizny renesansowego geniusza. W sakwach podróżnych wieźli wszystkie manuskrypty Leonarda i kilka jego ukochanych i być może niedokończonych obrazów: Św. Annę, Jana Chrzciciela i - last, but not least - Giocondę. Gdy pomyśli się, że teraz dzieła te otoczone są najwyższym stopniem zabezpieczenia, Mona Lisa wręcz za szkłem kulo i kwasoodpornym, a wówczas te puste, niewolne od rozbójników Alpy, konopne worki i muły.
Zamieszkali w pałacyku zwanym obecnie Clos-Lucé, w którym młody Franciszek i jego siostra, Małgorzata, skądinąd wybitna postać renesansu, intelektualistka, pisarka - autorka Heptameronu, spędzili poprzednich kilka lat kształceni wszechstronnie przez ich ambitną matkę, Ludwikę Sabaudzką. Clos-Lucé oddalone jest od królewskiego zamku w Amboise zaledwie o pół kilometra, połączone z nim podziemnym przejściem. Franciszek lubił Amboise. Podobnie jak wielu francuskich władców, którzy budowali przez stulecia zamki nad Loarą przedkładając przebywanie w nich nad Paryż zawsze pełen knującej, spiskującej szlachty i chętnej do wywoływania zamieszek gawiedzi. François Rabelais zauważył kiedyś, jak to on raczej pół żartem pół serio oczywiście, że doprawdy rządzący Francją muszą mieć wiele cierpliwości do swoich poddanych przy byle okazji wywołujących bunty i rewolucje. Wydaje się, że ta opinia dotąd nie straciła wiele na aktualności.
Dama z gronostajem | Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie - 1488–1490
Bliskie sąsiedztwo włoskiego mistrza dawało ambitnemu królowi okazję do chłonięcia jego wiedzy, obcowania z jego intelektem. Leonardo nosił wprawdzie tytuły królewskiego malarza, inżyniera i architekta, lecz nie był obarczony licznymi obowiązkami. Franciszek chciał mieć tylko możność rozmowy z nim o dowolnej porze dnia i nocy - i to samo świadczy, jak bardzo cenił sobie te kontakty. Nazywał go swoim ojcem i mistrzem. I niewątpliwie stworzył artyście luksusowe warunki na ostatnie lata jego życia, lata trudne, bo starość nigdy nie jest łatwa, a i kilka udarów spowodowało postępujący niedowład prawej ręki. Leonardo był wprawdzie leworęczny, pisał też od prawej strony do lewej i jego notatki trzeba czytać w lustrze, ale częściowy paraliż utrudniał mu bardzo pracę i życie. Myślałem, że uczę się, jak żyć, a uczyłem się, jak umierać, zanotował wówczas. Piękna legenda głosi, że to na królewskich dłoniach spoczywała głowa umierającego autora Ostatniej wieczerzy. Nie jest to prawdopodobne, gdyż w tym czasie Franciszek celebrował w innym zamku narodziny swojego drugiego syna, niemniej jednak na wieść o śmierci artysty Franciszek zapłakał mówiąc, że nigdy jeszcze ziemia nie wydała i nie wyda człowieka o takiej mądrości i talentach.
***
Leonardo Da Vinci - Madonna w grocie – I wersja (1483-1486)
Leonardo da Vinci - postać, o której wszyscy słyszeli, którą na pytanie o największych geniuszy ludzkości wymienia się jednym tchem wśród tych kilku innych wybranych, pozostaje bardziej legendą niż żywym człowiekiem. Jego obrazy, choć zawsze sławne, nie budzą już emocji, odwiedza się je w muzeach bardziej z poczucia kulturalnego obowiązku niż z autentycznej ciekawości. Przywołuje się je w kulturze masowej, nierzadko sensacyjnej, jak u Dana Browna w jego zekranizowanej powieści Da Vinci Code. Wykorzystuje w satyrycznych pastiszach, jak zrobił to Marcel Duchamp słynnie domalowując wąsy Giocondzie. Powstają komiksy i gry komputerowe nawiązujące do jego osoby, a Bill Gates kupuje 18 stron jego notatek za 31 milionów dolarów. Mało kto przygląda się jednak uważnie jego dorobkowi, bo wszystko już zostało powiedziane, bo wszystko już przecież wiemy… Czy aby na pewno?
Przede wszystkim on sam był niezwykle dyskretny i choć zostawił po sobie siedem tysięcy stron manuskryptów - projektów, rysunków, przemyśleń, o nim prywatnie prawie nic w nich nie ma. Znamy jego idee i refleksje, zdumiewamy się szerokością jego zainteresowań i wizji, nie wiemy nic o jego uczuciach, osobistych przeżyciach. Kogo kochał, kogo nie lubił, kto był dla niego ważny. Stąd może liczne dywagacje na temat jego domniemanego homoseksualizmu. Istotnie dobierał swoich uczniów bardziej ze względu na ich urodę niż talent i nigdy się nie ożenił, ale w tym akurat nie należał wśród artystów swoich czasów do wyjątków, a że był wrażliwy na piękno, to oczywiste. Jedna z jego notatek jest symptomatyczna: Akt płciowy i wszystko, co się z nim łączy, jest tak ohydny, że ludzie wymarliby szybko, gdyby nie był on uświęconym zwyczajem i gdyby nie istniały ładne twarze i zmysłowe dyspozycje. Niewykluczone, że był po prostu wstrzemięźliwym estetą i jego preferencje miłosne pozostawały w sferze idealizmu. Jego biografia zawarta w dziele Giorgio Vasariego z 1550 roku, Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów, niewolna jest od subiektywizmu i historii apokryficznych. Niemniej jednak pozostało wystarczająco dużo relacji współczesnych, by można choć w przybliżeniu odtworzyć jego życie. Wszystkie opinie zgodne są w jednym. Był piękny, o ujmujących manierach, niezwykłej sile argumentacji, szybkim refleksie, celnym dowcipie, rozległych i zdumiewających zdolnościach. Kiedy jego ojciec pokazał znajomemu, sławnemu florenckiemu artyście kilka prac swojego syna, ów, Andrea del Verrocchio, od razu przyjął czternastoletniego Leonardo do swojej pracowni. Ba, gdy młody czeladnik zgodnie z przyjętymi obyczajami domalował mniej ważną postać anioła na obrazie Chrzest Chrystusa, wieść gminna niesie, że wszyscy podziwiali jedynie anioła, a sam Verrocchio zaprzestał odtąd malowania, skupiając się na bliższych mu złotnictwie i rzeźbie w brązie. Jeśli to tylko legenda, to pewnie niewiele odbiegająca od prawdy. Jak sam da Vinci pisał później - zły to uczeń, który nie przewyższa mistrza. Niemniej jednak u Verrocchia młody Leonardo dużo się nauczył. To była wszestronna pracownia. Młodzi adepci poznawali trudną w ówczesnych czasach sztukę mieszania farb, rozpoznawania gatunków i właściwości drewna używanego na tzw. podobrazie, pracowali w glinie, gipsie, wosku i marmurze, a że papier był drogi ćwiczyli rysunek na zagruntowanych drewnianych tabliczkach. Leonardo pierwszy raz zetknął się tam z procesem metalurgicznym i kto wie, czy jego zainteresowania inżynierskie nie w tej pracowni mają swoje źródło. Co więcej, od muzykalnego Verrocchia Leonardo nauczył się też najprawdopodobniej grać na lutni, czytać notację muzyczną, gdyż mimo wszystko wiele dróg oficjalnej edukacji było przed nim zamkniętych. Dlaczego?
Mona Lisa, znana również jako „Gioconda” (1503-1506)
Urodził się jako nieślubne dziecko późniejszego florenckiego prawnika i księgowego, Piera da Vinci i wiejskiej dziewczyny o imieniu Caterina. Pierwsze pięć lat spędził w domu matki, ale później opiekę nad nim przejęli ojciec i stryj Francesco, starając się dać mu dobre, choć nieformalne wykształcenie. Chociaż nieślubne dzieci w tamtych czasach nie były postrzegane z surowością późniejszej epoki wiktoriańskiej - zdarzały się przecież bardzo często we wszystkich sferach społecznych, łącznie z królewskimi, w których nierzadko otrzymywały tytuły i dobra, a życie Leonardo przypadło w końcu na czasy Cezara Borgii, który sam był synem papieża, to jednak mimo swoich ogromnych zdolności nie mógł on marzyć o studiach uniwersyteckich. Bardzo nad tym ubolewał:
Jeśli zaprawdę nie posiadam wiedzy, by cytować autorów, jak robią to inni, to i tak o wiele lepszą i bardziej wartościową rzeczą jest odczytywanie znaczeń za pomocą osobistego doświadczenia, które służy nauką własnym mistrzom. Uczeni przechodzą obok dumni, nadęci i pompatyczni, przyozdobieni w owoce pracy nie swojej, lecz innych, mnie nie pozwalając zebrać owoców nawet mej własnej.
Był więc w dużej mierze samoukiem, dodajmy - oczywiście genialnym. By zdobyć w ten sposób wiedzę, trzeba przede wszystkim mieć nigdy do końca niezaspokojoną intelektualną ciekawość. Leonardo miał jej aż nadto. Vasari przytacza wspomnienie z jego dzieciństwa, kiedy chłopiec zobaczył grotę, pieczarę, której ciemne wnętrze go przerażało, jednak nie mógł powstrzymać się od sprawdzenia, co jest w środku. Wspomnienie, nieważne czy rzeczywiste, jest symptomatyczne - charakteryzuje postawę Leonarda przez całe życie. Nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdami. Przez całe życie zachłannie czytał i jeszcze w ostatnich ‘francuskich’ latach martwił się, ilu książek już przeczytać nie zdąży. Skala jego zainteresowań była niezwykła. Sztuki plastyczne, muzyka - grał podobno pięknie na lutni, skonstruował nawet jej nową wersję ze srebrnym pudłem rezonansowym w kształcie głowy konia, która dawała pełniejszy dźwięk - i prawdopodobnie na rodzaju klawikordu. Zaprojektował kilka instrumentów, m.in. tak zwaną violę organistę, która doczekała się praktycznej realizacji dopiero niedawno: instrument został zbudowany i użyty przez Akio Obuchi na koncercie w Genui w roku 2004, a w roku 2013 polski muzyk, Sławomir Zubrzycki, skonstruował inną nowoczesną jego wersję, na której zagrał koncert w krakowskiej Akademii Muzycznej. Jakby tego było mało Leonardo zajmował się układaniem logicznych zagadek, matematyką, inżynierią, projektowaniem maszyn, w tym latających, strategią obronną, tworzył prototypy robotów. Fascynowały go studia przyrodnicze, anatomiczne i medyczne, przeprowadzał sekcje zwłok, by starannie poznać anatomię, rysował układ kostny i mięśniowy, serce i pracujące w nim zastawki, dziecko w łonie matki. Na cztery niemal stulecia przed Darwinem widział naturę w jej ewolucyjnym procesie i człowieka jako część tej natury, krewnego zwierząt. Może dlatego był nie tylko pacyfistą, ale wegetarianinem: Od wczesnych lat życia wyrzekłem się jadania mięsa. Przyjdzie czas, gdy ludzie tacy jak ja będą patrzeć na mordercę zwierząt tak samo, jak teraz patrzą na mordercę ludzi. Projektował kanały do transportu wodnego, łodzie podwodne, ba, stworzył wizję całego idealnego miasta wg zasad higieny i estetyki, z szerokimi ulicami, wysokimi kominami, przestronnego i czystego. Specjalną uwagę poświęcił nawet toaletom, które w tamtych czasach pozostawiały bardzo wiele do życzenia i ludzie powszechnie używali wszystkich w mieście ciemniejszych zakątków do załatwiania fizjologicznych potrzeb. Doprawdy nic, co ludzkie, nie było mu obce. Ta maksyma czasów, w których przyszło mu żyć i które tak wspaniale współtworzył: Homo sum, humani nihil a me alienum puto, do niego pasuje jeszcze bardziej niż do innych też niezwykle utalentowanych jemu współczesnych, zaliczanych w anglosaskiej nomenklaturze do tzw. renesansu wysokiego. Nikt inny nie ogarniał umysłem tak wielu dziedzin, tak różnorodnych i wydawać się może tak od siebie odległych. Nikt inny - będąc uosobieniem swojej epoki - tak bardzo jej nie wyprzedzał. I chociaż kilka z jego wynalazków znalazło zastosowanie już za jego życia, albo w dziesięcioleciach następnych, przeszło to bez większego echa, bo przecież wówczas pojęcie patentu czy intelektualnej własności jeszcze nie istniało. Był on przede wszystkim wizjonerem i minęło kilka stuleci zanim zaczęto w pełni doceniać jego naukowy i inżynieryjny dorobek.
Studium rysunkowe - Embrion w łonie matki (ok. 1510–1513)
Dla jemu współczesnych i potomnych w następnych wiekach pozostawał przede wszystkim niezrównanym artystą. Mistrzem światła i cienia, techniki sfumato, poetą malarstwa. Mówiono, że jak nikt inny umiał wydobyć duchowe wnętrze malowanych postaci. Uczynić z nich żywych, ciekawych ludzi, a nie modele, piękne może, ale martwe. W jego obrazach piękno jest nieuchwytną, subtelną sugestią, podkreślane charakterystycznym znakiem rozpoznawczym - półuśmiechem, tajemniczym, nigdy nie do końca niezgłębionym. Najsłynniejsze z dzieł Mona Lisa, tak słynne, że dla wielu już nudne, zasługuje przecież na naszą uwagę i skupienie. Nie tylko dlatego, że tyle znaczy w tradycji kultury, że stało się symbolem. W przywoływanym już na tych łamach, ale którego pisząc o Leonardzie nie sposób pominąć, poruszającym wierszu Herberta uosabia ono nadzieję, wiarę w dobro i piękno dla ludzi, którzy w przeżyciach wojennych w te wartości musieli zwątpić. Jest emocjonalną kotwicą w rozszalałym świecie, jest moralną przystanią, w której można się wreszcie schronić.
Mona Liza
przez siedem gór granicznych
kolczaste druty rzek
i rozstrzelane lasy
i powieszone mosty
szedłem –
przez wodospady schodów
wiry morskich skrzydeł
i barokowe niebo
całe w bąblach aniołów
– do ciebie
Jeruzalem w ramach
stoję
w gęstej pokrzywie
wycieczki
na brzegu purpurowego sznura
i oczu
no i jestem
widzisz jestem/…/
mieli przyjść wszyscy
jestem sam
kiedy już
nie mógł głową ruszać
powiedział
jak to się skończy
pojadę do Paryża/../
Ale przecież ten portret mieszczanki włoskiej, żadnej postaci historycznej, religijnej, osoby z arystokracji, tylko zwykłej kobiety, żony florenckiego bławatnego kupca, Francesca Gioconda, nie musi być jedynie czy też aż - symbolem. Zwróćmy uwagę na wyrazistość twarzy mojej pani Giocondy, twarzy, która dotąd żyje, patrzy na nas z tym osławionym lekkim uśmiechem, w której jest człowieczeństwo i wewnętrzne światło. Przypomnijmy inny obraz, ten jedyny, który znajduje się w Polsce, w krakowskim Muzeum Książąt Czartoryskich - Damę z gronostajem. To portret osoby bardziej wpływowej, kochanki księcia Ludwika Sforzy, Cecylii Gallerani, mniej charakterystyczny, choć przedstawia osobę zdecydowanie bardzo urodziwą. Kiedy Czartoryscy kupowali obraz, nieznana była historia jego powstania ani tożsamość portretowanej. Dopiero krytyczna analiza ikonograficzna w dwudziestym wieku dała prawdopodobną interpretację dzieła. Trzymane przez Cecylię zwierzątko, nazywane gronostajem, a wcześniej najczęściej łasiczką, ma złożone znaczenie emblematyczne. Jego grecka nazwa galé zawiera się w nazwisku Gallerani, jest więc oczywistą aluzją. Ono samo natomiast jest czytelnym symbolem Ludwika Sforzy, nazywanego przez współczesnych Ermellino w nawiązaniu do prestiżowego Orderu Gronostaja, którego był kawalerem i którego wizerunku używał jako swojego godła.
Obrazy Leonarda, który jako perfekcjonista do każdego przygotowywał się bardzo starannie, poprzedzając je serią szkiców, rysunków, studiów detali, zmian kompozycyjnych, zasługują na uważne odczytywanie wpisanych w nie treści, przedstawionego dramatu ludzkiego. Nawet pozornie bardziej konwencjonalne obrazy religijne, jak Ostatnia wieczerza, czy Św. Anna aż proszą o głęboką interpretację. Pierwszy, powszechnie znany fresk z bazyliki Santa Maria delle Grazzie w Mediolanie, pełen emocji, dynamiki i dramatu, zupełnie różnych od przyjętych dotąd w sztuce konwencji prezentacji scen religijnych, po odsłonięciu wydał się wręcz szokujący. Scena przedstawia moment inspirowany Ewangelią św. Jana, kiedy Jezus wypowiada pamiętne słowa: Jeden z was zdradzi mnie. Każdy z apostołów inaczej reaguje na przepowiednię - szokiem, buntem, gniewem, żywą gestykulacją, bólem. Według włoskiego muzyka i informatyka, Giovanniego Marii Palego, w obrazie ukryty jest zapis muzyczny krótkiego requiem, mszy za zmarłych. Zwyczajowo Judasz w tej scenie pokazywany był osobno, już wyizolowany spośród uczniów, często tyłem do innych, tutaj znajduje się wśród nich, tuż przy św. Janie - o łagodnej, pięknej, niemal kobiecej twarzy. Tak pokazana postać św. Jana skłoniła Dana Browna do uznania go za kobietę, Marię Magdalenę, a cała scena miała być wg niego ucztą zaręczynową… Gdyby Brown przeczytał był esej Paula Valéry’ego Wstęp do metody Leonarda da Vinci napisany 100 lat wcześniej, wiedziałby jak nieuzasadnione są jego sensacyjne wywody. Ale książka sprzedawała się dobrze, a żyjemy w końcu w epoce wszystkiego na sprzedaż.
Polski tytuł drugiego wspomnianego obrazu, Św. Anna Samotrzecia, wydaje się dość osobliwy - słowo samotrzecia nie występuje we współczesnej polszczyźnie. Znaczy tyle, ile sami we troje, bo sportretowane zostały tu trzy pokolenia, św. Anna, Maria i mały Jezus, ich osoby niemal przenikające się nawzajem. Leonardo poprzedził ten obraz kilkoma studiami, zmieniając kompozycję, a co za tym idzie i wymowę dzieła. Ostateczna wersja ukazuje Marię, która próbuje chronić swojego Syna przed Jego losem, powstrzymać Go przed sięganiem do baranka, symbolu przyszłej ofiary-śmierci. Św. Anna natomiast mimo niezwykłej czułości, z jaką spogląda na tych dwoje, wydaje się akceptować, co nieuchronne. W obrazie bardzo wyraźnie widać technikę sfumato (od włoskiego- dym), zamglonych, złagodzonych konturów, miękkość kolorystyczną.
Myśląc o Leonardzie di ser Piero da Vinci (da Vinci to oczywiście tyle, co pochodzący z Vinci, jak w staropolskim: Zbyszko z Bogdańca na przykład) nie można oddzielać jego sztuki od pasji naukowca - one się wzajemnie uzupełniały i sobie służyły. Nie tylko w oczywisty sposób, kiedy weźmiemy pod uwagę studia anatomiczne czy optyczne, badanie światła w różnych jego formach, analizowanie ruchu, atmosfery, wody, czy bardzo praktyczny wynalazek maszyny do mieszania farb, której używał. Wszystkie jego rozległe zainteresowania dawały mu głębokie zrozumienie życia, człowieka i jego możliwości. Uosabia to plastycznie jego Człowiek witruwiański, istotny i dla nauki i sztuk wizualnych.
Projekt Pomnika konnego Francesca Sforzy
Leonardo żył w latach, w których nie wstrząsnęły jeszcze na dobre posadami europejskich wartości ruchy reformacyjne szesnastego wieku i teoria heliocentryczna Kopernika. Zmarł półtora roku po ogłoszeniu przez Lutra słynnych tez wittenberskich i luteranizm dopiero stawiał pierwsze kroki. Henryk Ósmy nie zerwał jeszcze stosunków z Rzymem, Jan Kalwin był jeszcze dzieckiem, a do ogłoszenia dzieła Kopernika brakowało prawie ćwierć wieku. Leonardo to par excellence człowiek renesansu - wierzył w rozum ludzki i zdolność poznania, możliwości rozwoju i postępu, w harmonię i boskość sztuki. Dzięki sztuce możemy się zwać wnukami Boga. Choć my, Europejczycy, wiemy to wszystko od dawna, nic tak nie uświadamia nam tego na nowo, nie przybliża wizualnie, jak wizyta w Clos-Lucé nad Loarą. Czego by nie powiedzieć o Francuzach, umieją oni bezbłędnie wykorzystać niesłychane dobra kultury zgromadzone przez stulecia w ich kraju. W domu, w którym Leonardo spędził ostatnie lata swojego życia, zorganizowano znakomite muzeum starając się zebrać jak najwięcej przedmiotów z jego czasów, odtworzyć pokoje, w których mieszkał i pracował. Co więcej, bazując na jego notatkach skonstruowano 40 modeli jego wynalazków. Czego tam nie ma! Jest helikopter i lotnia, robot, śruby przekaźnikowe, dźwigi, rower, łódź i pompa mechaniczna, nawet model czołgu pancernego, choć Leonardo, który nienawidził wojny, być może specjalnie zmylił ostatnie obliczenia, żeby ktoś nie powołany nie wprowadził tego właśnie jego wynalazku w życie… W pięknym parku zbudowano mosty wg jego projektów, modele prostych maszyn. Kiedy byliśmy tam w maju, liczne grupy uczniów miały prezentowane lekcje poglądowe z fizyki i historii, sztuki i filozofii. A my uczyliśmy się z nimi.
Ze wszystkich mądrych aforyzmów Leonarda ta prosta myśl uparcie nie daje się zagłuszyć:
Najbardziej do twarzy jest ci z uśmiechem.